2018 – Wielki Czwartek: “Msza Wieczerzy Pańskiej” w klasztorze Sióstr Urszulanek SJK w Sieradzu
1 kwietnia 2021Kościół pw. św. Walentego w Kłocku
3 kwietnia 2021Sieradz, 25 maja 2019
Pomimo że od śmierci mojej ukochanej babci Marysi minęło już pięć lat, wciąż o niej często rozmyślam. Człowiek, który kocha – tęskni za tymi, którzy wciąż żyją w powracających do nas każdego dnia wspomnieniach. Ksiądz Tadeusz Miłek, były proboszcz parafii pw. Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski w Sieradzu, powiedział mi kiedyś, że gdy umiera bliska nam osoba – wraz z jej śmiercią umiera również cząstka nas samych. Bardzo mądre i prawdziwe słowa, które można zrozumieć w pełni dopiero po utracie kogoś nam bliskiego.Wiara w Chrystusa, którą przekazywała mi swoim życiem babcia, sprawia, że jestem dzisiaj szczęśliwym i dumnym chrześcijaninem, który chce podążać tak jak ona za Jezusem i Jego Matką, Maryją. Moja babcia jest już po drugiej stronie i raduje się z otrzymanej nagrody. Doszła do celu swojej ziemskiej wędrówki, trwając przy Bogu, a ja jeszcze wciąż jestem w drodze, wciąż kroczę ku spotkaniu z Panem Bogiem. Zdaję sobie sprawę z tego, że to, co dzieje się w życiu każdego człowieka, również i moim, jest tylko chwilowe i szybko przemijające. To, co dzisiaj robię, chociażby prowadząc stronę internetową Sieradz-Praga.pl czy ukazując na kartach fotografii swoje rodzinne miasto Sieradz i mój święty Kościół – jestem tego świadom – też przeminie, odejdzie z biegiem czasu w niepamięć i zapomnienie. To, co ziemskie, musi przeminąć, ale jako chrześcijanin mam swoim życiem dawać świadectwo wiary w Jezusa Chrystusa innym, i chociaż nie zawsze to dobrze wychodzi, wiem, że Pan Jezus tego właśnie od każdego z nas oczekuje. Staram się dzień po dniu spoglądać dalej, czyli tam, gdzie kończy się granica ziemskiego życia, a zaczyna życie wieczne, w którym moja dusza zjednoczy się z Bogiem, Panem życia i śmierci. Z radością dołączę wówczas do swoich przodków, gdzie również i Ty będziesz czekała na swojego wnuczka, moja ukochana Babciu.
Już od jakiegoś czasu przymierzałem się do spisania swoich wspomnień, które pragnę poświęcić i zadedykować w całości mojej babci. Piszę je dopiero dzisiaj, bo wciąż czekałem, by to pragnienie było we mnie na tyle silne, bym mógł to zrobić skrupulatnie i jak najdokładniej. Zdaję sobie sprawę z faktu, że gdyby nie babcia, która wraz z dziadkiem Stanisławem sprowadziła się na Pragę w latach 60. XX wieku, zapewne nie byłoby mnie na świecie, bo mój tato pewnie by nie poznał mamy, która od urodzenia jest mieszkanką Pragi. Strach pomyśleć, jak by wówczas wyglądało moje życie bez Pragi (uśmiech).
Dziadka Stanisława, niestety, nie było mi dane poznać, bo zmarł 4 października 1974 roku w wieku zaledwie 54 lat, a więc 9 lat przed moimi narodzinami. Ze wspomnień ludzi, którzy go znali, wyłania się obraz dobrego, uśmiechniętego, uczynnego i życzliwego człowieka. Kiedy czasem myślę o nim, łza mi się kręci w oku, że nie było mu dane doczekać narodzin wnuków Łukasza i Dominika. Jedyną wnuczką, którą bardzo kochał, była Monika (córka jego córki Ani). Pewnie gdyby mógł dożyć sędziwego wieku, mieszkalibyśmy razem na Pradze, tak jak mieszkała z nami babcia, i z pewnością byłby dla nas dużym wsparciem. Pewnie zabierałby mnie na spacery po naszej Pradze, pokazałby mi swoje rodzinne strony, zachęcał do pomagania przy gołębiach, które hodował, czy też uczył jeździć konno, co było jego pasją. Co mi zawsze imponowało w późniejszych latach, to że babcia do końca swoich dni pozostała wierna przysiędze małżeńskiej złożonej przed Panem Bogiem. Po śmierci dziadka do końca żyła sama, nosząc w sercu pamięć o swoim kochanym mężu, z którym dzisiaj, wierzę, przebywa w niebie i nieustannie się za nas modli. Wierzę też, że z czasem, kiedy i moje ziemskie życie dobiegnie końca, to się po tej drugiej stronie spotkamy i rozpoznamy, a dzieli nas tylko krótki czas, który trzeba dobrze wykorzystać i go nie zmarnować.
Pamiętam, jak babcia wspominała swoje młodzieńcze lata i to, że jej rodzice chcieli, by wyszła za mąż za kogoś innego. Jak wiemy, kiedyś często rodzice wybierali swoim dzieciom małżonków. Babcia jednak, usłyszawszy, że rodzice szykują dla niej innego kandydata niż jej Stasio, nie chciała o tym słyszeć i nawet, jak opowiedziała po latach, pewnego dnia postraszyła rodziców, że jeśli zmuszą ją do małżeństwa z innym mężczyzną, to zrobi sobie krzywdę. Ta groźba, jak widać, poskutkowała i rodzice dłużej nie nalegali – wyszła za mąż za Stanisława Piotrowskiego, którego nazwisko dziś z dumą noszę (uśmiech).
Jakiego bólu serca musiała doświadczać babcia po śmierci swego ukochanego męża. Ile było wylanych łez i nieprzespanych nocy, kiedy w domu zapanowała pustka. Mój tato odbywał wtedy służbę wojskową w sieradzkich koszarach. Dawniej była to jednostka, gdzie młody człowiek musiał doświadczyć całego okrucieństwa „fali”, był często poniżany przez swoich przełożonych. Tata, niestety, dobrze tych czasów, kiedy wypełniał obowiązek wobec Ojczyzny, nie wspomina. Jakby tego było mało, to w tamtym czasie stracił jeszcze swojego tatę, wsparcie, jakie otrzymywał od niego każdego dnia. Dlatego dziękuję z całego serca Panu Bogu za dar życia moich rodziców, za to, że mam ich przy sobie i mogę zawsze na nich polegać.
Moje życie tak się potoczyło, że jest mi dane po dziś dzień mieszkać w domu, który kupili moi dziadkowie. Kiedy obaj z bratem zaczęliśmy dorastać, rodzice rozbudowali dom o piętro i garaż, po czym sami przenieśli się do nowej części domu, a ja wraz z bratem i babcią zostaliśmy na parterze starego domu, gdzie każde z nas mogło mieć w końcu własny pokój. Wiadomo, że czas szybko mija, i kiedy brat się ożenił ze swoją wybranką Alą (dzisiaj mają już dwójkę uroczych dzieci, Maję i Filipka), wyprowadził się z rodzinnego domu, a ja pozostałem. Na szczęście wyprowadzka brata nie była odległa, bo zaledwie kilkadziesiąt metrów od naszego domu zakupił działkę i wraz z żoną pobudowali dom, w którym do dnia dzisiejszego mieszkają. Bardzo się cieszę, że mam brata blisko siebie, a nie gdzieś w odległym zakątku Polski i że możemy się często odwiedzać. Kiedy byliśmy już dorośli, babcia zachorowała na Alzheimera i Parkinsona, a ta straszna choroba zaczęła szybko postępować, i rodzice musieli wziąć babcię do siebie, bo wymagała praktycznie 24-godzinnej opieki.
W głębi serca zawsze pragnąłem, żeby babcia doczekała mojego ślubu, a jeszcze bardziej, by została prababcią. I chociaż nie była już tego do końca świadoma, czułem się mimo wszystko szczęśliwy i dziękowałem Panu Bogu za to, że doczekała tych ważnych dla mnie momentów życia. Moja córeczka Klara przyszła na świat 14 maja 2014 roku, a babcia zmarła trzy miesiące później, w imieniny Matki Bożej, 26 sierpnia 2014 roku, w wieku 87 lat.
Chciałbym się teraz cofnąć do początku tych wszystkich dni i ukazać babcię taką, jaką ją zapamiętałem. Do swoich wspomnień dodam wybrane zdjęcia i nagranie wideo, które jest dla mnie szczególnie piękne i wymowne, bo ukazuje babcię, jak już w podeszłym wieku na kolanach się modli. Cieszę się bardzo, że taki film swego czasu z ukrycia nagrałem i mogę się nim dzisiaj podzielić. Moja babcia była zawsze osobą bardzo wierzącą i religijną. Trwała wiernie przy Matce Bożej i Jej Synu, a ja wraz z moim bratem mogliśmy przy niej wzrastać. Dzisiaj tę piękną wiarę, którą żyła nasza babcia, chcemy przekazywać naszym dzieciom.
Moi dziadkowie przed zakupem domu na Pradze mieszkali w podsieradzkiej Dąbrówce i tam wiedli przez wiele lat spokojne życie. Nieraz się zastanawiam, dlaczego wybrali akurat Pragę na swój nowy dom. Z całą pewnością kierowali się tym, że ceny działek nie były tu wygórowane i życie na Pradze wyglądało jak na wsi. Mieszkańcy hodowali krowy, kozy, świnie, kury, kaczki, gęsi, króliki, gołębie, uprawiali na swoich działkach warzywa. Takiej Pragi poza najstarszymi mieszkańcami dzisiaj nikt już pamięta, a niestety niewiele się zachowało zdjęć z dawnych lat. Jeśli zdarzy się, że ktoś z sieradzan takie zdjęcie gdzieś odnajdzie i mi nadeśle, jest ono dla mnie bardzo cenne i zawsze jestem za nie niezmiernie wdzięczny.
Moje życie zaczęło się 10 listopada 1983 roku i po kilku dniach pobytu w szpitalu w Łasku wraz z rodzicami przyjechałem do naszego domu na Pradze. Na wnuczka czekały oczywiście obie babcie, ale i o rok starszy brat Dominik, którego teraz serdecznie pozdrawiam (uśmiech). W tamtych czasach mamom, które urodziły dzieci, nie było dane zbyt długo cieszyć się urlopem macierzyńskim i szybko musiały wracać do pracy. Myśmy mieli to szczęście, że w domu była babcia, która się nami zajęła i dbała, by nam niczego nie brakowało. Kilka domów dalej mieszkali drudzy dziadkowie, więc byliśmy z bratem w komfortowej sytuacji, mając obie pary naszych dziadków w pobliżu. Najbardziej byłem zżyty z babcią Marysią, co nie znaczy, że dziadków od strony mamy mniej kochałem, po prostu oni chodzili jeszcze do pracy, więc całe wczesne dzieciństwo spędziłem pod opieką babci Marysi.Gdy już byłem większym szkrabem, bardzo lubiłem chodzić do swoich drugich dziadków, Wiązów, bo u nich mogłem się poczuć jak na prawdziwej wsi, a miałem do nich zaledwie kilka kroków. Dziadziuś z babcią mieli po drugiej stronie swojego domu działkę (obecnie w pobliżu wybudowanego na działkach zbiornika retencyjnego), na której uprawiał warzywa, a na drzewach i krzewach rosły owoce, którymi się z bratem zajadaliśmy. Na podwórku dziadziuś hodował kury, kaczki. Mieli również koty i psa o imieniu Azor (uśmiech). Pamiętam, jak zawsze szykował jedzenie kaczkom, a miał i białe kaczki (takie nadające się bardziej na czerninę), i kaczki francuskie (nadające się bardziej na rosół). Do jedzenia szykował im przeważnie pszenne otręby wymieszane z ziemniakami, pokrzywami, ale i rzęsą, której w pobliskim stawie było pod dostatkiem. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego mojego dziadka nie parzyły pokrzywy, kiedy je kroił, a robił to zawsze gołymi rękami. Kiedyś mi powiedział, że chyba przyzwyczaił się do tego, bo od dziecka musiał ciężko pracować, gdyż w wieku 10 lat został już sierotą, nie znając praktycznie swoich rodziców. Kiedy przygotowywał kaczkom ziemniaki w łupinkach, to zawsze jednego ziemniaczka podbierałem i sobie jadłem. Ten smak do dzisiaj pamiętam. Nie przeszkadzało mi, że były gotowane w starym poobijanym garnku; dla mnie liczył się ten przyjemny zapach i smak ugotowanego ziemniaka. U mnie w domu tego nie było, nie hodowaliśmy kaczek ani kur, był natomiast ogródek, w którym rosły nie tylko kwiaty, ale były też uprawiane warzywa i znajdowało się kilka drzewek owocowych. W późniejszym czasie, gdy byłem znacznie większy, za moją namową jednak i my mieliśmy kilka kurek, kaczki i króliki, ale więcej o tym napiszę troszkę później.
Dzieciństwo spędzone na Pradze było bardzo beztroskie. Miło i z nostalgią wspominam ten czas, kiedy wraz z koleżankami i kolegami bawiliśmy się wspólnie całymi dniami na dworze. Babcia, kiedy rodzice wychodzili do pracy, dbała o nas, szykowała mnie i bratu śniadanie, a w południe przygotowywała dla nas wszystkich smaczny obiad. Nigdy nam niczego nie zabraniała i nie kontrolowała, w co i gdzie się bawimy. Oczywiście, kiedy wychodziliśmy z kolegami nad nasz „kanałek” (mieszkańcy Pragi wiedzą, że tak nazywaliśmy obecną Żeglinę, która przepływa przez Pragę), albo szliśmy do lasu po drugiej stronie kanałku, to informowaliśmy babcię, gdzie ewentualnie może nas szukać (uśmiech). W naszym „kanałku” wraz z kolegami kąpaliśmy się, budowaliśmy tamy, umieliśmy w nim łapać ryby prosto w dłonie. W lesie natomiast budowaliśmy szałasy, w których potrafiliśmy spędzać czas na długich dziecięcych rozmowach. Praga w tamtym czasie to również dzika, otaczająca nad zewsząd przyroda. Często podczas naszych zabaw w lesie mogliśmy spotykać i obserwować na swojej drodze różne gatunki ptaków, sarny, lisy, zające, bażanty, przepiórki. Babcia nie zabraniała nam tego wszystkiego, tylko pozwalała nam się bawić i cieszyć z życia. Często powtarzała, również kiedy byliśmy więksi, że jeszcze się w życiu napracujemy, i wiele rzeczy wykonywała za nas, by nas w dzieciństwie odciążyć.
Babcia nie tylko dbała o nasze wychowanie, ale również zajmowała się domem, naszym psem i ogródkiem, w którym bardzo lubiła spędzać czas. Przed domem mieliśmy ogródek warzywny, w którym zawsze były wsadzane pod folię pomidory (zapach młodych pomidorów do dzisiaj pamiętam). Rosły również zielone ogórki, rzodkiewka, marchewka, pietruszka, seler. Uwielbiałem, jak babcia robiła mi rano kolorowe kanapki ze świeżego, chrupiącego chleba i masła, na których było świeże jajko pokrojone w plasterki, świeżo zerwany pomidor, na nim plasterki ogórka i rzodkiewki, a całość posypana świeżym zielonym szczypiorkiem. Jednym słowem, poezja wiosennego smaku, którego w żaden sposób nie da się opisać, porównać i zastąpić.
Powoli zbliżał się dla mnie czas poważniejszych obowiązków, rozpocząłem bowiem naukę w szkole podstawowej nr 2 im. Królowej Jadwigi przy ul. Rycerskiej. Przez pewien krótki czas babcia odprowadzała nas do szkoły, a gdy poznaliśmy dobrze drogę, chodziliśmy już z bratem sami. Zanim zaczęła się szkoła, było jeszcze przedszkole i tam już każdego dnia odbywało się odprowadzanie wnuków i przyprowadzanie ich do domu. No, ale skończyło się beztroskie leniuchowanie i spędzanie wolnych chwil na podwórku, bo teraz doszły nowe obowiązki związane z pójściem do szkoły. Był to również ważny okres w moim życiu, bo zbliżał się moment przystąpienia do I Komunii Świętej, co nastąpiło 17 maja 1992 roku. To babcia w dużej mierze przygotowywała mnie i brata do tego wyjątkowego dnia, chociaż wtedy nie zdawałem sobie zbytnio sprawy z doniosłości tego wydarzenia, jakim było przyjęcie Pana Jezusa do dziecięcego serca. Moją katechetką w szkole była s. Teresa Voght, urocza i przesympatyczna zakonnica ze Zgromadzenia Sióstr Urszulanek SJK w Sieradzu. Siostra była już w podeszłym wieku i bardzo dbała o wiarę duchową swoich uczniów. Robiła wszystko, żeby nas do tego wyjątkowego dnia jak najlepiej przygotować. Nad modlitwami, które były zadawane przez s. Teresę do nauczenia na pamięć, w domu czuwała babcia. Zależało jej bardzo, żebyśmy wyrośli na ludzi dobrych i wierzących w Pana Boga, byśmy szli właśnie tą a nie inną drogą przez życie. Moją parafią jest obecna Bazylika Mniejsza, a dawniej kolegiata sieradzka pw. Wszystkich Świętych w Sieradzu, do której i moja babcia przez większą część swojego życia zawsze uczęszczała na niedzielną Mszę świętą.
W czasach mojego dzieciństwa nie wyprawiało się z okazji I Komunii Świętej hucznych przyjęć w restauracjach, które dzisiaj trzeba rezerwować niejednokrotnie z kilkuletnim wyprzedzeniem. Moja najbliższa rodzina, a było nas wszystkich dosyć sporo, została zaproszona do naszego domu i tam odbyło się skromne przyjęcie dla gości. Nad wszystkim czuwały oczywiście obie babcie, no i moja mama. To były zupełnie inne czasy. Dzisiaj wynajmuje się dla dzieci sale w restauracjach, gdzie wcześniej układa się oryginalne menu, a nad wszystkim czuwają kelnerzy i kucharze. Obowiązkiem podczas I Komunii Świętej jest dzisiaj również jak najlepszy fotograf i kamerzysta do upamiętnienia tego dnia. Oczywiście, nic w tym złego, że czasy się zmieniają, tylko chyba „trochę” zatraca się istotę tego pięknego i radosnego święta dla dziecka. Bywa tak, że dla dzieci mniej liczy się przyjęcie Pana Jezusa niż to, jakie otrzymają prezenty, a z tym to już, jak wiemy, człowiek czasami przechodzi sam siebie. Jako dziecko cieszyłem się z każdego, nawet najdrobniejszego otrzymanego prezentu, a od babci otrzymałem nie komputer, nie quada, ani nie telefon komórkowy czy drona – oczywiście dawniej takich urządzeń nie było – lecz złoty łańcuszek z medalikiem Matki Bożej, który mam do dnia dzisiejszego. Dzisiaj wiem, że to był najpiękniejszy prezent, jaki tego dnia otrzymałem, bo babcia chciała, byśmy zawsze trwali przy Matce Bożej i byli w Nią wpatrzeni, wiedząc, że Ona sama się nami zaopiekuje i nas przez życie poprowadzi.
Babcia była od zawsze, odkąd pamiętam, wspaniałą kucharką, i większość potraw na moją I Komunię Świętą przygotowała w swojej kuchni letniej znajdującej się na podwórku. To nie były jakieś wyszukane potrawy, które się serwuje dzisiaj na przyjęciach, żeby zadziwić przybyłych gości, tylko najzwyklejsza i najsmaczniejsza Kuchnia Polska w wykonaniu babci, której smaku nie da się w żaden sposób opisać. Jak trzeba się było natrudzić, żeby to wszystko organizacyjnie przygotować i podać gościom… Chciałbym do tamtych czasów jeszcze powrócić i przeżyć je jeszcze raz na nowo. Wiem, że to jest, niestety, niemożliwe, dlatego dla mnie bardzo cenne i ważne są pamiątkowe zdjęcia z rodziną i wspomnienia zapisane w moim sercu.
Wrócę jeszcze do Pragi mojego dzieciństwa. Była to swego czasu prawdziwa wieś w centrum Sieradza. Miejsce to wówczas tętniło życiem, a większość mieszkańców w swoich przydomowych ogródkach uprawiała warzywa, by mieć zawsze pod ręką świeżą sałatę, rzodkiewkę, natkę czy marchewkę do niedzielnego obiadu. Byli i tacy, u których po podwórku chodziły kury, perliczki i kaczki. Również i u nas tak było, bo swego czasu naprzeciwko naszego domu znajdowała się działka wraz z niewielkim drewnianym domem, w którym mieszkał mój kolega Tomek Janczak wraz z siostrą i mamą. Kiedy z tego domu wyprowadzili się na wieś, działką przez pewien dłuższy czas opiekowała się babcia i zawsze wczesną wiosną zabierała się do pracy. Ogródek należało skopać, nawieźć nawozem, poprzycinać drzewa i posiać lub powsadzać warzywa. Oczywiście, nie tylko babcia w nim pracowała, bo również tata z mamą jej pomagali, ale w większości babcia tym wszystkim się zajmowała. Lubiłem tam spędzać czas. W ciszy słychać było śpiew ptaków, a w powietrzu unosił się zapach nadchodzącej wiosny. Kiedy chodziłem już do szkoły podstawowej, udało mi się namówić babcię do zakupu na sieradzkim targu paru kurek i kaczek francuskich, a tatę do zbudowania na naszym podwórku klatki dla królików. Bardzo lubiłem przebywać w otoczeniu zwierząt i tak mi pozostało do dnia dzisiejszego. Starałem się babci pomagać przy ich oprzątaniu. Zanosiłem naszym kurom jedzonko wcześniej przygotowane przez babcię i wsypywałem je do specjalnego korytka. Rozsypywałem też po podwórku, gdzie sobie chodziły, ziarna pszenicy, którymi się bardzo zajadały.
Czytając moje wspomnienia, ktoś mógłby odnieść wrażenie, że byłem idealnym i wzorowym wnuczkiem. Niestety, jako dziecko należałem raczej do grupy psotników i niejednokrotnie zdarzało się, że sąsiedzi przychodzili do moich rodziców na skargę. Były to oczywiście sporadyczne przypadki, ale się zdarzały. Lubiłem również od najmłodszych lat żartować i starać się patrzeć na życie radośnie i optymistycznie. Pamiętam, jak pewnego dnia po naszej ulicy chodzili Świadkowie Jehowy. Babcia, widząc ich z oddali, kazała mi iść z nią na działkę, by nas nie zaczepiali i czasami nie starali się nakłaniać do zmiany religii, twierdząc, że tylko ich religia jest tą prawdziwą. Oczywiście babci nie posłuchałem i zostałem na ulicy, z niecierpliwością wyczekując, kiedy do mnie podejdą. Babcia, nie mogąc mnie skłonić do pójścia z nią, sama udała się pospiesznie na działkę. Kiedy Świadkowie Jehowy zbliżyli się do mnie, zaczęli ze mną rozmawiać i zadawać różne pytania dotyczące wiary. Ich religia mnie nie interesowała, ale od dziecka byłem otwarty na innych i lubiłem się swoimi poglądami dzielić. Po kilku minutach bezowocnej rozmowy zaproponowałem im, żeby porozmawiali sobie z moją babcią. Byli zainteresowani taką rozmowę, więc zaprowadziłem ich na działkę, gdzie babcia sobie zamiatała podwórko. Była na mnie zła, że ich przyprowadziłem, i kiedy juz im grzecznie podziękowała, pogoniła mnie miotłą, żebym więcej tak nie robił (uśmiech). Babcia była z reguły bardzo spokojna i rzadko podnosiła na mnie głos, chyba że już porządnie przeskrobałem. Nigdy od babci nie usłyszałem najdrobniejszego przekleństwa, co mi zawsze imponowało, że nawet w kłótni czy zdenerwowaniu można używać normalnej polszczyzny, z czym ja sam miewam niestety problem.
W moim wczesnym dzieciństwie, kiedy żyła jeszcze mama mojej babci (Józefa Pośpiech), a moja prababcia, niejednokrotnie odwiedzała nas, przyjeżdżając z Dębołęki, gdzie mieszkała, PKS-em. Były to lata 80. XX wieku i wiem tylko, że kiedy nas prababcia odwiedzała, to często się z nią droczyłem, co zapewne jej się nie podobało. Byłem wtedy małym psotnikiem, który wielu rzeczy jeszcze nie rozumiał i którego należało przywoływać do porządku. Dzisiaj kiedy się modlę, zawsze wspominam w swoich modlitwach pradziadków. Za życia prababci Józefy i siostry mojej babci, Wiesławy, jeździliśmy często na wieś do Dębołęki na niedzielny obiad. Ciocia zawsze nas dobrze ugościła, a była, tak jak i babcia, bardzo dobrą kucharką i kochaną osobą. Z moim bratem i kuzynostwem bawiliśmy się na podwórku, po którym chodziły kury, kaczki, indyki, a w zagrodach były trzymane świnki, krowy i koń, do których lubiłem zaglądać, bo był to dla mnie inny i ciekawy świat. To również wspominam jako część beztroskich i spokojnych lat dzieciństwa, o których nie da się w żaden sposób zapomnieć.
Moja prababcia Józefa Pośpiech zmarła 3 marca 1993 roku w wieku 87 lat. Niestety, zaledwie trzy lata później zmarła nagle 7 sierpnia 1996 roku w wieku 59 lat jedyna siostra mojej babci, Wiesława Kaczmarek. Pamiętam, że jeszcze w niedzielę byliśmy u niej całą rodziną na obiedzie, a w środę otrzymaliśmy wiadomość o jej nagłej śmierci. Babcia bardzo przeżyła śmierć swojej siostry i w naszym rodzinnym życiu pewien rozdział się zamknął, bo najbliższe osoby mojej babci odeszły do Pana Boga. Zachowuję w pamięci ich wszystkich, których było mi dane poznać, i dziękuję Panu Bogu za dar ich niełatwego i pracowitego życia, oddanego pracy na roli.
Pod koniec lat 90. XX wieku moi rodzice rozpoczęli rozbudowę domu. Obaj z bratem bardzo się cieszyliśmy, wiedząc, że niebawem każdy z nas będzie miał swój oddzielny pokój. Kiedy nastała budowa, a mama chodziła do pracy, babcia każdego dnia w swojej kuchni letniej przygotowywała robotnikom śniadania, obiady, a często i kolacje. Czasami pomagałem przy budowie i nieraz ze wszystkimi, którzy u nas pracowali, spożywałem posiłki. Po ukończeniu rozbudowy rodzice przenieśli się na piętro, a my z bratem i babcią zostaliśmy na dole. Nas jako nastolatków najbardziej cieszyło, że mamy w końcu swój własny kącik prywatności (uśmiech). Mój pokój urządziłem sobie oczywiście po swojemu, a więc znajdowało się w nim dużo zdjęć, które sobie drukowałem i umieszczałem w ramkach. Do komputera podłączyłem głośniki o większej mocy, by móc słuchać głośnej muzyki. Babcia nigdy nie ingerowała w to, jak żyję i co w moim pokoju się znajduje. Nawet nie zwracała mi uwagi z powodu zbyt głośnej muzyki, którą do dzisiaj lubię w taki sposób słuchać. Często się za mną wstawiała u taty, kiedy coś przeskrobałem, i byłem jej za to bardzo wdzięczny, chociaż nie zawsze to potrafiłem okazać. Rzadko zdarzało mi się kłócić z babcią, ale skłamałbym, pisząc, że takich momentów nie było. Nieraz musieli nawet rodzice interweniować, bo swoimi słowami sprawiałem babci przykrość i musiałem natychmiast ją przeprosić. Później, gdy emocje opadły, było mi głupio, że sprawiłem przykrość tej, która mnie kochała i wstawiała się za mną, a ja ją raniłem słowem i złym zachowaniem. Przychodziłem do niej, przepraszając i dając buziaka za to, że źle się zachowałem. Nigdy nie rozpamiętywała tych złych momentów z mojej strony, tylko szybko je zapominała.
W pamięci mam pewne wydarzenie, kiedy byliśmy już nastolatkami, a rodzice pojechali do Krakowa na wesele do znajomych. Wtedy postanowiliśmy z bratem zrobić w salonie rodziców wspólnie ze znajomymi imprezę. Wiedzieliśmy, że rodzice wrócą dopiero późnym wieczorem w niedzielę, więc mogliśmy być spokojni, że nikt nam nie będzie przeszkadzał. Babcia o naszym spotkaniu ze znajomymi wiedziała, ale nam nie przeszkadzała, tylko sobie siedziała u siebie w pokoju na dole. Nie należała ona do osób, które wszystko interesuje, więc byliśmy spokojni, że nie spotkamy się z jej zakazem. Oczywiście, jak była impreza, to nie mogło zabraknąć alkoholu. I z tym właśnie przesadziliśmy, bo w pewnym momencie wszyscy straciliśmy kontrolę nad sobą. Oczywiście, nikt nie robił nam żadnych awantur, nawet sąsiedzi, kiedy na tarasie późnym wieczorem wspólnie z kolegami głośno śpiewaliśmy piosenki, ani babcia nie zwracała nam uwagi, bo wiedziała, że młodzi muszą czasami się wyszaleć. Kiedy nastał środek nocy, babcia przyszła dyskretnie zobaczyć, czy wszystko jest w porządku, ale to, co zobaczyła, trochę ją przeraziło, bo większość z nas – delikatnie mówiąc – się upiła i każdy spał jak popadnie, czyli w brodziku, na tarasie, na podłodze czy na kanapie (uśmiech). Babcia, przekonawszy się, w jakim jesteśmy stanie i ile jest pustych butelek po alkoholu, nie zrobiła nam awantury ani nie prawiła kazań, tylko rano sama wszystko posprzątała, bo nas strasznie bolała głowa i nie byliśmy w stanie nic zrobić. Rodzicom o naszej wystrzałowej imprezie nic nie powiedziała, zachowując to wszystko dla siebie. Taka babcia, która trzyma z wnuczkami, to prawdziwy skarb, a my z bratem wiedzieliśmy, że na babci zawsze możemy polegać (uśmiech). Babcia, od kiedy pamiętam, zawsze zmagała się z nadciśnieniem i niejednokrotnie trzeba było wzywać pogotowie, gdyż baliśmy się o jej zdrowie i życie. Kiedy trafiała do szpitala, a ja nie mając jeszcze prawa jazdy, udawałem się tam autobusem, po drodze zawsze kupowałem drobny poczęstunek dla babci, żeby jej było miło i żeby wiedziała, że wnuczek o niej pamięta.Moja przygoda z fotografią zaczęła się w 2005 roku, kiedy to zakupiłem swój pierwszy aparat cyfrowy. Wcześniej mieliśmy zwykły rodzinny aparat na kliszę i dużo zdjęć się marnowało z powodu słabej jakości. Po zakupie pierwszej cyfrówki, która miała również funkcję nagrywania krótkich filmów, zacząłem utrwalać m.in. różne wydarzenia z naszego rodzinnego życia. Bardzo lubiłem i do tej pory lubię robić zdjęcia naszej rodzinie, dokumentować wszelkie prace i remonty związane z naszym domem. W moich domowych zbiorach mam wiele zdjęć do których często powracam. Babcia trzymała zdjęcia swojej rodziny z dawnych lat w specjalnym pudełeczku, o które skrupulatnie dbała. Dopiero gdy zaczęły się jej problemy z pamięcią i postępującą chorobą, schowałem je u siebie, bojąc się, że może nieświadomie je gdzieś schować albo wyrzucić. Po jakimś czasie kupiłem specjalny album i w chronologiczny sposób z pomocą mamy uporządkowałem je i wkleiłem do nowego albumu, do którego lubię z nostalgią powracać.
Rok 2005 był dla mnie rokiem wyjątkowym ze względu na zmiany, jakie zaczynały się dokonywać w moim życiu. Rok wcześniej, bo 1 kwietnia 2004 roku trafiła do sieci moja strona internetowa Sieradz-Praga.pl i póki co – ma już 15 lat, a mnie bardzo cieszy, że zapał do jej prowadzenia we mnie nie wygasł. W roku 2006 przy „lekkim sprzeciwie taty” zdecydowałem, by nasze podwórko gruntownie przekształcić i uporządkować. Jak zawsze, mogłem liczyć na pomoc babci, która jak tylko potrafiła, śpieszyła mi z pomocą we wszystkich zaplanowanych pracach porządkowych. Babcia nigdy nie bała się ciężkiej pracy i podziwiałem, że pomimo już sędziwego wieku aż rwała się do pracy i nigdy nie narzekała, i nie odmawiała pomocy. Kiedy porządkowałem podwórku, babcia często szykowała mi posiłki. Podawane przez nią jedzenie zawsze bardzo mi smakowało. Nawet mama tak smacznie nie gotowała jak babcia. Często latem przyrządzała mi np. danie z młodego kalafiora polanego podsmażaną na masełku bułką tartą, do tego młode ziemniaczki polane tłuszczem, a do popicia zsiadłe mleko albo zimny kompot z truskawek. Babcine potrawy może nie były najzdrowsze, zawierały sporo tłuszczu, ale miały ten niepowtarzalny smak i wyrazistość, za którymi przepadałem, a talerz często wylizywałem do czysta (uśmiech).
Trudno mi wyobrazić sobie życie poza Pragą i naszym domem. To miejsce jest wyjątkowe i zawsze z niecierpliwością wyczekuję wiosny. Jest to czas, w którym przyroda budzi się do życia i większość czasu można spędzać na dworze. Babcia zawsze lubiła wygrzewać się na słońcu, aż nieraz trzeba było jej zwracać uwagę, by w gorące i słoneczne dni nie przesadziła ze słońcem. Należę do osób, które uwielbiają wszelkie prace związane z ogrodem i zajmowanie się naszym niewielkim ogrodem bardzo mnie relaksuje. Gdy nadejdzie wiosna, jeżdżę do sklepu ogrodniczego i zakupuję do naszego ogródka kwiaty, by było jeszcze bardziej kolorowo. Mam taki zwyczaj, że w pogodny ranek wychodzę na podwórko i przyglądam się, jak wszystko zaczyna kwitnąć i rosnąć. Panuje wtedy niezakłócona cisza i jedyne, co można usłyszeć, to ćwierkanie ptaków, które każdego roku na naszym podwórku zakładają swoje gniazda. Babcia zawsze mnie chwaliła za to, że dbam o nasze wspólne podwórko. Za życia babci, kiedy obaj z bratem byliśmy jeszcze kawalerami, często w towarzystwie rodziców rozpalaliśmy grilla, który na świeżym powietrzu smakuje wręcz niebiańsko. Cieszyłem się zawsze z odwiedzin rodziny z Łodzi, a więc cioci Ani (córki babci), wujka Andrzeja i kuzynki Moniki. Wtedy w naszym domu było najbardziej rodzinnie i sympatycznie. To właśnie z łódzką rodziną mam najbliższy kontakt, bo często nas odwiedzali i spędzaliśmy najważniejsze święta razem, a kiedy z bratem byliśmy mali, jeździliśmy z babcią do cioci na ferie zimowe.
Babcia była osobą bardzo wierzącą i swoim przykładnym, religijnym życiem pokazywała nam wszystkim, którędy należy podążać. Jako dziecko nie do końca rozumiałem to wszystko, co było związane z Jezusem Chrystusem i Matką Bożą, ale poprzez m.in. postawę babci coś w człowieku zaczęło dojrzewać. Jak pisałem wcześniej, babcia od najmłodszych lat dbała o nasze życie religijne, ale wiadomo, że jak człowiek zaczyna dorastać, to często te chrześcijańskie wartości, przekazywane przez naszych bliskich, odchodzą gdzieś na bok, na drugi albo kolejny jeszcze plan. Znam wiele osób, które jako dzieci uczęszczały na niedzielną Mszę św. do kościoła, a w wieku nastoletnim kościół przestał im być po drodze i często do kościoła już nie chodzą, a co najgorsze, tak są wychowywane ich dzieci, z dala od Boga. Na szczęście ja się nigdy od Kościoła nie odwróciłem. Oczywiście, po drodze nieraz się potykałem i upadałem, również tak jest i dzisiaj – widzę, jaki często bywam słaby i grzeszny, ale wiem, że Pan Jezus mnie zna i jest przy mnie, a ja chcę trwać przy Nim zawsze i kroczyć za Nim pomimo wszystko.
Pamiętam, jak pewnego razu przyjechała do nas ciocia Ania z Łodzi, włączyła babci Radio Maryja i zachęcała do odmawiania różańca wspólnie ze słuchaczami tej rozgłośni. Odtąd ilekroć ciocia i wujek bywali u nas, zawsze wspólnie z babcią się modlili. Mnie również zachęcali, ale wówczas jako nastolatek nie byłem zainteresowany wspólną modlitwą różańcową. Jednak widok klęczącej i rozmodlonej cioci, także wujka i babci zapewne miał wpływ na to, że młody człowiek zaczynał inaczej patrzeć. Zaczynał dojrzewać duchowo, przekonywał się, że modlitwa ma ogromną moc. Kiedy po latach wraz z narzeczoną zawarliśmy związek małżeński, a było to 29 czerwca 2013 roku, to już pierwszej nocy po ślubie zaproponowałem żonie, byśmy zawsze przed pójściem spać klękali przed łóżkiem i wspólnie się modlili. Wtedy czyniliśmy to we dwoje, ale z czasem chcieliśmy, by jeśli Bóg obdarzy nas potomstwem, klękały z nami nasze dzieci. Niestety, życie napisało inny scenariusz naszego małżeństwa… Ale w Bogu nadzieja.
Babcia każdego rana chodziła do naszego parafialnego kościoła pw. Wszystkich Świętych na Mszę św. Była wierna Kościołowi i oddana Panu Bogu i Matce Bożej. Każdego roku w maju, gdy rozpoczynał się miesiąc Maryjny, wraz z sąsiadkami z Pragi udawała się pod krzyż na Rynku Praskim i tam śpiewały pieśni Maryjne. Pewnego razu poprosiła mnie, żebym im wydrukował takie specjalne pieśni, bo nie wszystkie panie miały. Ucieszyłem się, że mogę im pomóc, i pośpiesznie spełniłem prośbę babci. Jednego roku wziąłem aparat i udałem się pod Krzyż, żeby wszystkich zebranych pod Krzyżem uwiecznić na zdjęciu. Dzisiaj już, niestety, nie są śpiewane pod Krzyżem pieśni, bo młodsi mieszkańcy już się tak nie kwapią do wspólnej modlitwy. Większość ludzi, których uwieczniłem na zdjęciach, Bóg wezwał już do siebie po wieczną nagrodę. Pozostały zdjęcia i wspomnienia z tamtych nie tak odległych przecież lat.
Każdego roku babcia brała udział również w nabożeństwie Dni Krzyżowych, które się odbywały przy Krzyżu na Rynku Praskim. Dopóki starczało jej sił, zawsze była tam obecna, i nie tylko wraz z moimi rodzicami i bratem, ale i wspólnotą mieszkańców Pragi, modliła się do Boga o potrzebne nam wszystkim żyjącym łaski, a zmarłym o życie wieczne. To piękne nabożeństwo Dni Krzyżowych od 2006 roku uwieczniam na fotografiach dla przyszłych pokoleń, aby tak jak nasi przodkowie, młodzi z równą gorliwością umieli się wspólnie modlić do Pana Boga. Oglądając współczesne zdjęcia z Dni Krzyżowych, można zaobserwować, że najstarszych mieszkańców Pragi pozostało już niewiele, ale dzięki zdjęciom żyją oni w naszych sercach i wspomnieniach.
Zawsze przed pójściem spać babcia klękała na swoim łóżku i się modliła. Była wierna Kościołowi i Matce Bożej do końca swoich dni. Nagranie, którym chciałbym się podzielić, jest dla mnie szczególnie ważne, bo ukazuje moją babcię, już schorowaną, jak klęczy na swoim łóżku i się modli. Kiedy nagrywałem ten krótki film, nie myślałem jeszcze, że kiedyś go wykorzystam w swoich wspomnieniach, bo wydawał mi się czymś bardzo osobistym. Dzisiaj patrzę na to jak na świadectwo i wiem, że takie filmy należy pokazywać, byśmy mieli przed oczami, jak nasi dziadkowie, którzy często byli prostymi ludźmi, gorliwie i z pokorą modlili się do Pana Boga. Taka właśnie była moja babcia. I ja również chcę być taki jak ona, chociaż nie zawsze jeszcze mi to wychodzi. Żeby być w łączności z Panem Bogiem, nie trzeba znać wyszukanych modlitw ani wszystkich słów wymawiać bezbłędnie. Wystarczy uklęknąć i modlić się swoimi słowami, najprostszymi, jakie znamy, a Bóg widzi naszą wiarę i nam błogosławi. Jako człowiek dorosły postępuję podobnie jak babcia, a kiedy kończę dzień, klękam przed swoim łóżkiem i modlę się do Pana Boga. Moje serce wypełnia radość i szczęście, że jestem blisko Niego, a w modlitwie powierzam Bogu szczególnie moich bliskich zmarłych noszonych w sercu. To jest niesamowita droga, którą kroczę po dzień dzisiejszy.
Film nagrałem 31 lipca 2011 roku, a więc trzy lata przed śmiercią babci
W 2005 roku, a był to rok śmierci naszego umiłowanego papieża Jana Pawła II, pierwszy raz poszedłem na Pieszą Pielgrzymkę Sieradzką na Jasną Górę. Babcia się cieszyła, że wyruszam na pielgrzymi szlak. W młodości sama odwiedzała Jasną Górę i modliła się przed cudownym obrazem Matki Bożej Częstochowskiej. Zachowało się kilka zdjęć z lat, gdy z moim tatą i małym wówczas bratem odwiedzali naszą mamę, która kilkakrotnie pielgrzymowała z sieradzka pielgrzymką na Jasną Górę. Kiedy z kolei ja wyruszałem na pielgrzymkę, zawsze dawała mi na drogę pieniążki, żebym sobie coś kupił, a ja przywoziłem jej z Jasnej Góry jakiś drobiazg. Babcia zawsze nas czule żegnała i witała. Kiedy wracała pielgrzymka, zrywała kwiaty i przynosiła je swoim wnukom powracającym od Matki Bożej. Z czasem sieradzka pielgrzymka przestała mi wystarczać i od 2009 roku przez pięć lat chodziłem jeszcze jako żołnierz z Warszawską Akademicką Pielgrzymką Metropolitalną na Jasną Górę. Kiedy nadchodził urlop w pracy, lubiłem spędzać go na pielgrzymkach zagranicznych, pragnąc poznawać miejsca wybrane tu na ziemi przez Pana Boga. Tak jest do dnia dzisiejszego i nie wyobrażam sobie, bym inaczej spędził swój urlop, chociaż obecnie czasu wolnego jest coraz mniej. Kiedy planowałem lot samolotem za granicę do miejsc świętych, babcia często była przeciwna, bojąc się, żeby nic mi się nie stało. Raczej nie słuchałem wtedy babci, bowiem pragnienie poznawania nowych miejsc świętych było we mnie silniejsze. Kiedy udawałem się w taką podróż, babcia miała łzy w oczach. Powtarzałem jej, żeby się nie martwiła, że wszystko będzie dobrze i że niebawem wrócę do domu.
Będąc dzieckiem, najbardziej wyczekiwałem świąt Bożego Narodzenia, a ostatnie dni do narodzin Pana Jezusa wręcz odliczałem. Na Wigilię każdego roku przyjeżdżała do nas rodzina z Łodzi, a na Wielkanoc jeździliśmy wszyscy do nich. W domu było wtedy zawsze bardzo wesoło i miło, a ja od 2005 roku dokumentuję sobie każde Święta, tak że dzisiaj mam już bardzo dużo zdjęć i filmów, do których co jakiś czas powracam. W święta Bożego Narodzenia większość potraw przygotowywała babcia, która w kuchni radziła sobie jak mało kto. Pamiętam, że do Świąt przygotowywała się już kilka dni wcześniej. Wszystkie potrawy robiła własnoręcznie, nawet ciasto na makaron ręcznie zagniatała, a następnie kroiła nożem w grubsze paski, bo takie u nas podaje się do zupy grzybowej. Nie korzystała z maszynki do makaronu, tylko brała ostry nóż i cały makaron w mgnieniu oka kroiła. Co do zupy grzybowej mojej babci, to dla mnie była to jedna z najsmaczniejszych potraw wigilijnych. Babcia robiła ją oczywiście bez mięsa, tylko na warzywach wcześniej zasmażanych na masełku. Cieszę się, że mama nauczyła się tego od babci, i każdego roku według receptury babci jest podawana zupa grzybowa na wigilijny stół. Babcine pierogi z kapustą i grzybami to były w stu procentach takie pierogi. Jesienią jeździliśmy całą rodziną na grzyby, więc u nas grzybów, które następnie suszyliśmy, było zawsze pod dostatkiem i nie było mowy, żeby do farszu grzybowego dodawać np. pieczarki. Pierogi wyłożone na talerz babcia polewała masełkiem i zasmażaną na złoty kolor cebulką. Te dwie potrawy są w moim menu na pierwszym miejscu i nie wyobrażam sobie bez nich Świąt.
Babcia na Święta piekła także makowce, za którymi ja niestety nie przepadam, za to moja rodzina je uwielbia, a babcia miała dryg do takich ciast. Mak był mielony w maszynce ręcznej, co wymagało sporej siły, ale babci praca w kuchni paliła się w rękach. Ja jestem zwolennikiem bardziej ciast kremowych, niż takich suchych, więc makowcami się nie delektowałem, przyglądając się jedynie, jak rodzina się nimi zajada. Babcia nie korzystała nigdy z jakichś ulepszaczy czy gotowych produktów, wszystko robiła własnoręcznie. Dzisiaj ludzie coraz częściej zamawiają na Święta gotowe już potrawy; dla babci było to nie do pomyślenia. Kiedy całą rodziną zasiadaliśmy do stołu, była odczytywana Ewangelia mówiąca o narodzinach Pana Jezusa, następnie krótka modlitwa i zaczynaliśmy łamać się opłatkiem i składać sobie wzajemnie życzenia. Babcia miała zwyczaj, że przed złożeniem życzeń wypowiadała takie oto zdanie: „Łamiemy się opłatkami, jak Pan Jezus z Aniołami, życzę ci…”. Dzisiaj, kiedy nie ma już z nami babci, ten zwyczaj przejęła mama i często wspominamy wtedy naszą ukochaną babcię i czas, kiedy była z nami.
Każdego roku z rodzicami i babcią udawaliśmy się 1 listopada, czyli w dniu Wszystkich Świętych, na rodzinne groby. Dla babci jednym z najważniejszych był ten na sieradzkim cmentarzu parafialnym, w którym spoczywał jej mąż Stanisław. To przy grobie mojego dziadka nasza rodzina spotykała się na Mszy św. w uroczystość Wszystkich Świętych. Zanim jednak udaliśmy się na sieradzki cmentarz parafialny, z samego rana jechaliśmy na cmentarz do Brzeźnia, gdzie spoczywają rodzice, siostra i szwagier babci. Tak było każdego roku i tak jest również dzisiaj, kiedy jeżdżę z rodzicami na groby naszych przodków. Tak będzie już zawsze…
Babcia należała do osób ogólnie cieszących się dobrym zdrowiem. Oczywiście, jak pisałem wcześniej, miała problemy z nadciśnieniem, ale większych i poważniejszych chorób nie przechodziła. Problemy zdrowotne, te, o których teraz napiszę, zaczęły się na początku 2009 roku. Wtedy babcia doznała niewielkiego udaru, który sprawił, że pojawiły się problemy z wymową i z poruszaniem się. Na szczęście, po pobycie w szpitalu dość szybko wróciła do zdrowia i po wylewie praktycznie nie było śladu, co bardzo nas wszystkich ucieszyło, że jest tak jak dawniej. Niestety, niebawem zaczęły się problemy z pamięcią i coraz większym drżeniem rąk. Po wizytach u lekarzy u babci stwierdzono początkowe stadium choroby Alzhaimera i Parkinsona. Takim przełomem w opiece nad babcią była sytuacja, kiedy to poszedłszy do swojego kościoła na godzinę 16, nie wróciła z niego do domu. Pamiętam, że tata miał po skończeniu Mszy św. przywieźć babcię, jednak w kościele jej nie było i wszyscy zaczęliśmy się bardzo martwić, zwłaszcza że była to już jesień i na dworze szybko robiło się ciemno. Brat się wtedy rozpłakał, bojąc się, żeby babci nic złego się nie przytrafiło i żeby się tylko odnalazła cała i zdrowa. Każdy z nas wziął swój samochód i zaczęliśmy jej szukać. Do pomocy włączył się również nasz sąsiad, p. Adam Czyżak, któremu pragnę wyrazić wdzięczność za okazaną wtedy pomoc. Kiedy poszukiwania nie przynosiły skutku, sprawę zaginięcia babci zgłosiliśmy na policji, a sami nadal nie przestawaliśmy jej szukać. Przychodziły nam do głowy różne straszne myśli i coraz bardziej zaczynaliśmy się martwić.
Po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań zadzwoniła do nas policja z informacją, że kelnerka pracująca w restauracji Ostatni Grosz (kilka kilometrów za Sieradzem w stronę Dębołęki) poinformowała, że w ich lokalu pojawiła się starsza pani, mówiąc, że przyszła w odwiedziny do swojej siostry. A przypomnę, że siostra babci od kilkunastu lat już nie żyła, zaś ona szła w tamtą stronę, bo była to droga prowadząca do jej rodzinnego domu. Kelnerka zorientowała się, że coś z przybyłą jest nie w porządku, że dziwnie się zachowuje, i poinformowała o tym policję, która miała już od nas zgłoszenie o zaginięciu. Natychmiast nas o tym fakcie poinformowano, polecając przyjechać na komisariat w celu rozpoznania, czy ta osoba jest naszą babcią. Pamiętam, że kiedy tylko się o tym dowiedziałem, popędziłem szybko samochodem, by jak najprędzej się znaleźć na komisariacie, modląc się gorąco, żeby to była ona. Kiedy dojechałem na sieradzki komisariat, zobaczyłem babcię siedzącą w radiowozie policyjnym – była trochę wystraszona i nie wiedziała do końca, co się wokół niej dzieje. Wzruszyłem się na jej widok i mocno ją przytuliłem, a w głębi serca dziękowałem Panu Bogu, że się odnalazła. Co prawda trochę przemoczona i zmarznięta, ale najważniejsze, że cała i zdrowa była znowu z nami. W domu na babcię czekała już gorąca kąpiel i posiłek, by się zagrzała i nie przeziębiła. Przeżywaliśmy ogromną radość, ale i niepokój z powodu tego, co się wydarzyło. Od tej pory babcia już nigdy sama nie poszła do kościoła ani do miasta. Problemy z pamięcią coraz bardziej dawały o sobie znać, tak że trzeba było zamykać furtkę i bramę, bo babcia potrafiła sama, nikomu nic nie mówiąc, wyjść. Zdawaliśmy sobie wszyscy sprawę, czym jest choroba Alzhaimera, i należało się przygotować do tego, że nadejdzie taki dzień, gdy babcia nas już nie rozpozna i będzie przykuta do własnego łóżka.
Opiekę nad babcią do końca jej dni sprawowali moi rodzice, ale gdy tylko mogła, przyjeżdżała do pomocy również ciocia z Łodzi, za co jej bardzo dziękuję. Dom, w którym mieszkaliśmy z babcią na parterze, należało dostosować do potrzeb chorej. W kuchni tata odłączył babci gaz, by nic już sama nie włączała. Pomimo tych wszystkich ograniczeń babcię należało cały czas obserwować i pilnować, by nieświadomie nic złego sobie i innym nie wyrządziła.
W życiu babci czy dziadka przychodzi ważny moment, kiedy to wnuczek, którego wychowywała czy wychowywali, zaczyna nowy rozdział w życiu. Babcia przed moim i brata narodzeniem wychowywała jeszcze swoją jedyną wnuczkę Monikę, którą bardzo kochała i zawsze witała z radością, kiedy przyjeżdżała do nas w odwiedziny. Bardzo się cieszyła, gdy jej wnuczka wyszła za mąż i mogliśmy całą rodziną być na jej ślubie i weselu. Babcia już wtedy chorowała, ale był to jeszcze okres, kiedy choroba nie tak bardzo dawała o sobie znać i babcia była świadoma, w jakim wydarzeniu uczestniczy.
Kolejne miesiące życia babci to postępująca choroba, zmuszająca niejednokrotnie do pobytu w szpitalu. Wiedzieliśmy, czym jest ta choroba, dlatego gdy tylko działo się coś podejrzanego i niepokojącego z babcią, natychmiast informowaliśmy ciocię, która pośpiesznie przyjeżdżała do swojej mamy, by się nią opiekować. Kiedy się patrzy na zdjęcia, które zrobiłem babci w latach 2009–2012, to może się wydawać, że babcia jest w dobrej kondycji. To prawda, sprawność fizyczna była jeszcze nie najgorsza, tylko zaniki pamięci coraz większe. Czasem w trakcie rozmowy z moim tatą nagle potrafiła zapytać, kim on jest, bo nie może sobie przypomnieć Przywoływała również swoją nieżyjącą mamę Józefę i siostrę Wiesławę, mówiąc, że musi ich odwiedzić, i prosiła, żeby ją zawieźć do nich. Takie sytuacje coraz częściej się powtarzały.
Dla mnie był to również czas, w którym sobie uświadomiłem, że życie mojej babci, tej, która mnie wychowywała, karmiła, uczyła modlitw – powoli gaśnie. Zobaczyłem na własne oczy, jak straszną chorobą jest Alzheimer i Parkinson. Jedyną pozytywną stroną tej choroby, jeżeli tak mogę napisać, jest to, że do ostatnich dni babcia nie cierpiała, mimo że ostatnie miesiące spędziła, leżąc tylko w łóżku. Była jak małe dziecko, przy którym trzeba wszystko zrobić. Kiedy stan zdrowia się pogarszał i przebywała w szpitalu z powodu zapalenia płuc, musiała być przywiązywana do łóżka, bo sama wstawała i jakby tego było mało, wyciągała z ręki wenflon, robiąc sobie dodatkowe rany. W szpitalu stan babci bardzo się pogorszył, tak że zagrażał nawet jej życiu. Rodzice przyjeżdżali po kilka razy dziennie, również ciocia z wujkiem i Moniką przyjechali, by być przy babci. Wieczorami przy jej łóżku ciocia z moimi rodzicami odmawiała różaniec. Babcia wtedy już tylko spała i nie wiedzieliśmy, co się może wydarzyć, tym bardziej, że lekarze byli w obliczu tej choroby bezsilni. Nie było dnia, żebyśmy z bratem nie pojechali do babci do szpitala i nie czuwali przy niej. Jednego wieczoru, kiedy już rodzice wrócili ze szpitali, poczułem potrzebę pojechania do babci. Chociaż była już późna godzina, wsiadłem do samochodu i pojechałem do niej. Tak jak wcześniej, również i teraz spała, dosyć ciężko oddychając. Przytuliłem się wtedy do niej i rozpłakałem, łzy same spływały mi po policzkach. Chciałem, żeby była zdrowa, żeby wyszła ze szpitala i wróciła do domu, żeby była z nami tak jak dawniej. Wiedziałem jednak, że ta choroba jest nieuleczalna, że można tylko starać się ją spowolnić i tak naprawdę nic więcej nie da się zrobić. A jednak prosiłem Pana Boga, by chociaż dane było babci doczekać ślubu swoich wnuków, z którymi przecież spędziła całe ich życie. Marzyłem zawsze, by kiedyś została i prababcią, ale gdy spoglądałem teraz na nią i chorobę, która ją wyniszczała, to wiedziałem, że może tego wszystkiego, o co proszę Pana Boga, nie doczekać.
Dzisiaj mogę napisać, że Pan Bóg mnie wysłuchał i babcia doczekała ślubu najpierw mojego brata z Alą, który odbył się 20 października 2012 roku, i mojego z Justyną w dniu 29 czerwca 2013 roku. Babci już nie było z nami w kościele ani na sali, gdzie świętowaliśmy przyjęcie weselne. Babcia już nie była świadoma tych wszystkich zmian, które dokonują się w naszym życiu. Ale w moim sercu panowała radość, że tego ważnego dla nas dnia babcia mimo zawansowanej choroby jest z nami. Dobry Bóg, którego prosiłem, sprawił również, że babcia doczekała narodzin swoich pierwszych prawnuków. Mojej córki Klary urodzonej 14 maja 2014 roku i synka brata, Filipka, urodzonego 8 lipca 2014 roku. To wszystko, co jeszcze jakiś czas temu wydawało się nierealne, ziściło się, bo jak powiedział Pan Jezus do swoich uczniów: Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje.
Każde życie na ziemi kiedyś się skończy i nie wiemy, ile tak naprawdę będzie dane nam żyć i jak to życie będzie wyglądało. My chrześcijanie wierzymy, że ponad dwa tysiące lat temu Bóg posłał na świat oczekiwanego przez proroków Mesjasza, którym był Jezus Chrystus. Pan Jezus nauczał i wskazywał na siebie, że jest Drogą, Prawdą i Życiem, że nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przez Niego. Pomimo śmierci na krzyżu zmartwychwstały Pan Jezus ciągle jest z nami, a my w Niego wierzymy i chcemy żyć Jego słowem, by osiągnąć zbawienie. Tak wierzyła moja babcia, która krzewiła życie religijne w naszym domu. Swoim dzieciom, Annie i Krzysztofowi, zaszczepiła wiarę, którą otrzymała jako małe dziecko od swoich rodziców, i przekazywała z mężem Stanisławem dalej, bo chciała, żebyśmy wszyscy trwali przy Panu Bogu. Kiedy wracała z kościoła, zawsze mówiła do nas: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, a my odpowiadaliśmy: „Na wieki wieków amen”. Tak jest do dzisiaj w naszym domu, pomimo że babci już z nami nie ma.
Kiedy jedno życie gaśnie, inne Dobry Bóg powołuje do życia. Przeżyłem ogromną radość, kiedy na świat przyszła nasza córeczka Klara, a było to 14 maja 2014 roku. Babcia wtedy już praktycznie cały czas leżała i nic nie mówiła. Zdawkowo tylko odpowiadała „tak” albo „nie”, kiedy o coś w prostych słowach pytałem. Od pewnego czasu jedzenie musiała mieć specjalnie miksowane, bo nie potrafiła nawet najmniejszych kawałków przełknąć. Wiele razy gdy jeszcze był kontakt z babcią, pytałem ją, jak się czuje, czy coś ją boli. Zawsze odpowiadała, że czuje się dobrze i nic jej nie boli. Czasem odpowiadając mi na pytania, patrzyła na mnie swoimi małymi już oczkami i dodawała słowa: „Mój Boże, mój wnuczek kochany się martwi o babcię”. Gdy widziałem, że ma wyschnięte usta i język, brałem chusteczkę z wodą i jej zwilżałem. Niejeden raz poleciały mi łzy z bezradności, że nie mogę jej w żaden sposób pomóc. Przytulałem ją i całowałem, mówiąc, że jestem przy niej.
W sierpniu 2014 roku, tak jak każdego roku, wybierałem się na sieradzką pielgrzymkę. Nie mogło mnie na niej zabraknąć, bo chciałem poprzez trud pielgrzyma podziękować Matce Bożej za dar życia naszego dziecka. Jednak ta pielgrzymka była inna od wszystkich, bo już po niecałym dniu wróciłem do domu. Moja żona, która mnie odwiedziła z Klarusią na pierwszym postoju w Stoczkach, źle się poczuła i musiałem opuścić na jakiś czas pielgrzymkę, by być przy żonie i naszej córeczce. Jak się okazało, później już na sieradzką pielgrzymkę nie powróciłem, bo babcia trafiła znowu do szpitala, w którym spędziła kilka dni i w poniedziałek 25 sierpnia została wypisana do domu. Dnia 26 sierpnia obchodzimy w Polsce uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej i tego dnia sieradzka pielgrzymka bierze udział wraz z innymi pielgrzymami w uroczystej sumie odpustowej odprawianej na wałach jasnogórskich. Tego dnia nie mogłem tam być i uczestniczyć w Eucharystii, ale myślami byłem z nimi.Kiedy zbliżała się godzina 21, a jest to godzina apelu jasnogórskiego, byłem w kuchni, żona zaś leżała z córeczką w naszej sypialni. Kończyłem właśnie robienie makaronu, który zawsze dawniej babcia robiła własnoręcznie. Kiedy ciasto pokroiłem na odpowiednią szerokość i rozłożyłem na wcześniej przygotowanych ściereczkach, przyszedł tata, mówiąc, że babcia zaczęła dziwnie oddychać. Szybko udaliśmy się do pokoju, w którym leżała. Mama z tatą byli poruszeni jej widokiem i zaczęli płakać. Wiedzieliśmy już, że babcia odchodzi od nas. Babcia już nie była świadoma, mimo że o godzinie 17 zjadła jeszcze troszkę obiadu. Usiadłem koło niej i ująłem jedną ręką jej trzęsącą się dłoń, a drugą głaskałem po głowie, mówiąc do niej, że jesteśmy przy niej i że ją kochamy. Po kilku chwilach głębokich oddechów przestała oddychać. Ręce już się nie trzęsły, a babcia w spokoju, w obecności mojej i moich rodziców odeszła do „Domu Ojca”. Rodzicom ciężko było opanować emocje i płacz z powodu śmierci babci. Ja wtedy nie uroniłem ani jednej łzy, bo czułem jakiś wewnętrzny spokój. Dochodziła godzina 21, godzina apelu jasnogórskiego, i babcia w tej godzinie przez Matkę Bożą, tę, której tak bardzo ufała i do której się modliła, została wprowadzona do nieba. Mama pośpiesznie zadzwoniła do cioci, by ją powiadomić, że babcia przed chwilą zmarła. Również szybko brat z żoną przyszli do nas, by być przy babci, która od kilkunastu minut zaczęła życie wieczne. Uklęknęliśmy wtedy wszyscy i odmówiliśmy za naszą ukochaną babcię koronkę do Bożego Miłosierdzia. Nastał dla nas wszystkich czas żałoby i refleksji. Tegoroczna sieradzka pielgrzymka tak się potoczyła dla mnie, że było mi dane być przy babci, kiedy przechodziła z życia ziemskiego do wiecznego. Dziękowałem Panu Bogu, że mogłem być przy niej, że nie odchodziła w samotności, gdzieś w szpitalu, tylko w swoim domu otoczona rodziną. Babcia kilka tygodni przed śmiercią przyjęła sakrament namaszczenia chorych, by Miłosierny Bóg przebaczył jej wszystkie grzechy. W życiu babci dwie daty były bardzo wymowne. Pierwsza – to że przyszła na świat 2 kwietnia 1927 roku, a więc w dniu i miesiącu, w którym zmarł nasz umiłowany św. Jan Paweł II. Druga data to dzień śmierci 26 sierpnia 2014 roku, w święto Matki Bożej Częstochowskiej. Babcia zmarła, mając 87 lat.
Dla naszej rodziny był to bardzo smutny czas, bo odeszła osoba, która dla nas bardzo wiele znaczyła i którą bardzo kochaliśmy. Następnego dnia z rana przyjechała ciocia z wujkiem, by w tych dniach być wspólnie z nami i by pomóc rodzicom w przygotowaniach do pogrzebu. Dzień przed pogrzebem w kaplicy domu pogrzebowego został odmówiony i poprowadzony przez urszulankę s. Marię Migdał różaniec i koronka do Bożego Miłosierdzia. Wtedy zobaczyłem pierwszy raz babcię w trumnie i wówczas coś we mnie pękło, bo zacząłem, stojąc przy niej, mocno płakać, choć wcześniej tego nie robiłem. Przytuliłem się do jej zimnego ciała i płakałem, bo bardzo mi jej brakowało. Zdjąłem z szyi swój szkaplerz karmelitański, który noszę, i położyłem na jej sercu, by spoczęło jej ciało z nim. Na sam koniec pocałowałem ją w czoło, dziękując jej za wszystko, co dla nas zrobiła i kim dla nas była, a zarazem przeprosiłem za to, że nie zawsze byłem dobrym i posłusznym wnuczkiem.
Pięknym od wielu już lat zwyczajem jest to, że kiedy umiera mieszkaniec Pragi, są zbierane przez mieszkańców pieniążki na Mszę Świętą i kwiaty. Tak jest do dnia dzisiejszego i oby ten szlachetny i piękny zwyczaj pamięci o tych, którzy odeszli, już pozostał na zawsze.
Pogrzeb babci odbył się o godz. 12 w dniu 29 sierpnia 2014 roku. Msza pogrzebowa została odprawiona w kościółku pw. św. Ducha na cmentarzu parafialnym w Sieradzu. Msze Świętą odprawił ks. prał. dr Marian Bronikowski, proboszcz sieradzkiej kolegiaty, któremu wyrażam swoją wdzięczność za okazaną nam pomoc. Ciało babci spoczęło w grobie obok jej ukochanego męża Stanisława, z którym, wierzę, że przebywa teraz w niebie.
Pewien rozdział w moim życiu dobiegł końca, ale jako chrześcijanin wierzący w zmartwychwstanie nie mogę rozpaczać z powodu śmierci babci, tylko muszę dalej kroczyć ku spotkaniu z Panem Bogiem, gdzie i babcia będzie na mnie czekała. Śmierć nie jest końcem, lecz początkiem innego, lepszego życia, do którego zostaliśmy przecież powołani. Moje życie toczy się dalej, chociaż nie ma w nim już babci. Pozostały zdjęcia, filmy, do których co jakiś czas powracam i które przypominają mi czasy, gdy była z nami. Jest mi dane to, że mieszkam w jej domu kupionym przed wieloma laty, w którym mieszkał również mój dziadek Stanisław. Chociaż teraz wygląda on zupełnie inaczej ze względu na przeprowadzony remont, ale ciągle mi o niej przypomina. Mieszkam w tych samych pomieszczeniach, które ona kiedyś zajmowała. Otaczają mnie wyselekcjonowane i powieszone na ścianach zdjęcia z różnych lat, które mają mi przypominać o całej mojej rodzinie. Pośród tych wszystkich pięknych wspomnień zaglądam do swoich albumów religijnych, w których znajduje się skarbnica mojej wiary w Jezusa Chrystusa. Mojego domu na Pradze nie zamieniłbym na żaden inny, bo to, co dla mnie najcenniejsze i najpiękniejsze, właśnie w nim się znajduje. Chociaż babci z nami nie ma od pięciu lat, nie ma tygodnia, by nie przychodziła do mnie w snach. Są to dobre sny, w których czasem mnie ostrzega, że nie zawsze to, co robię, podoba się Panu Bogu i że mam się zmienić. Kiedy klękam do modlitwy, zawsze o niej pamiętam, bo wiem, że czeka na mnie po drugiej stronie życia.
**
Kochana Babciu! Z wielką radością spisałem powyższe wspomnienia, bo poza modlitwą cóż więcej mogę Ci ofiarować. Wierzę, że otaczasz nas, których kochałaś, nieustanną modlitwą i czuwasz nad nami, byśmy któregoś dnia mogli spotkać się w niebie. To jest prawdziwy cel naszej ziemskiej wędrówki. Ty znalazłaś się już po drugiej stronie, a my wciąż jesteśmy w drodze, która nie zawsze jest łatwa i przyjemna, ale wiem, że inaczej się do nieba nie wchodzi, jak tylko niosąc swój krzyż, którego mamy się nie lękać i nie odrzucać. Kiedy nadejdzie kres mojego ziemskiego życia i Pan Bóg wezwie mnie do siebie, wyjdź wtedy po mnie, Babciu, i weź za rękę, tak jak dawniej prowadziłaś mnie do Boga, gdy byłem małym dzieckiem, i z radością wprowadź przed Jego Oblicze. Wtedy zamknięta księga mojego życia zostanie ponownie otwarta, bym zdał rachunek przed Miłosiernym i Sprawiedliwym Bogiem ze swego dokonanego już ziemskiego żywota.
Twój kochający i zawsze pamiętający wnuczek
Łukasz Piotrowski
***
Zobacz także: