Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak cz.II

Wspomnienia Małgorzaty Mieczkowskiej-Borejko
19 sierpnia 2018
Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak
19 sierpnia 2018
Udostępnij to:

Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak
(część druga)

Przygoda życia przede mną, 1951

O przedszkolu sióstr urszulanek

Przed drugą wojną światową w Sieradzu funkcjonowały tylko ochronki dla ubogich dzieci. Przedszkola nie było. Po wojnie sytuacja się zmieniła. Ochronek nie było, bo nie było, przynajmniej w założeniu, ubogich dzieci, za to przedszkole założono. To pierwsze, otwarte tuż po wojnie, prowadziły siostry urszulanki w długim drewnianym baraku, zamykającym przestrzeń między budynkami klasztornymi a teatrem. W związku z dużą liczbą dzieci z wojennego wyżu, od 1947 roku siostry podjęły pracę również w przedszkolu umieszczonym w budynku przy Toruńskiej. Należało ono do kościelnego Caritasu. Niestety, po dwóch latach zostało, wraz z rozwiązaniem Caritasu, zlikwidowane. W rok później przy Kościuszki utworzono przedszkole TPD (jego budynek zburzono bodaj w latach siedemdziesiątych). „Moje” przedszkole, czyli to, do którego uczęszczałam, mieściło się nadal w poniemieckim baraku, tyle że teraz pod patronatem Caritasu państwowego. Na szczęście, było to w dalszym ciągu dobre przedszkole. Jak twierdzą same siostry, ingerencja władz owszem była, ale na tyle mała, że wszystko, albo prawie wszystko szło po staremu. Przynajmniej w sferze edukacji i wychowania, czego moje wspomnienia są najlepszym dowodem. Jakich to wymagało starań ze strony sióstr, można się tylko domyślać. Interes przedszkolaka był jednak zachowany.

Trafiłam do tego przedszkola w połowie lat 50. i w pamiętnym baraku spędziłam dużą część dzieciństwa, z krótkim interwałem, bodaj w średniakach, kiedy to przeniesiono nas do głównego domu klasztornego. To z tego okresu pamiętam swój zachwyt nad krużgankami, a także nad wirydarzem, czyli wewnętrznym dziedzińcem klasztornym, oraz próby zgłębienia tajemnic klauzury. Bardzo mnie ciekawiło codzienne życie sióstr, gdzie śpią, gdzie i co jedzą, czy cały czas chodzą w habitach, czy mają łazienki i radia? Jedyne wewnętrzne pomieszczenie klasztorne, do którego udało mi się wtargnąć, to był refektarz, czyli jadalnia. Wyglądała, ku mojemu rozczarowaniu, bardzo zwyczajnie. Reszta pozostała zakryta przed moimi ciekawskimi oczami. Za to ogród klasztorny nie miał przede mną sekretów. Byliśmy do niego wpuszczani na tyle często, że odarty został całkowicie z aury tajemniczości. Atrakcyjności jednak nie stracił. I dzisiaj przechodząc obok, próbuję zajrzeć w głąb i sprawdzić, co się zmieniło.

Orkiestra przedszkolna, siedzę z prawej z bębenkiem

Różowy, oprawiony w płótno album, który dawno, dawno temu założyła dla mnie Mama, jest w połowie wypełniony zdjęciami z przedszkola. Ileż tam zapisanych wspomnień. Ot, chociażby orkiestra przedszkolna. Siedzę ja sobie w pierwszym szeregu i bębnię na bębnie, niewielkim zresztą, i dlatego pewnie pożądliwie spoglądam na bardziej okazały bęben, na którym grają koledzy. Są też inne zbiorowe fotografie: my w strojach sieradzkich ustawieni parami na tle teatru; my w odświętnych strojach zgromadzeni wokół Świętego Mikołaja z choinką w tle; my i nasze Siostry bardzo harmonijnie rozlokowani pod figurą Jezusa; my z naszymi zabawkami, obowiązkowy koń na biegunach pośrodku. Jest też cała seria fotografii z pielgrzymki do Częstochowy. Naprawdę wzruszających. No i oczywiście pełna dokumentacja naszych poczynań estradowych.

To był stały element życia przedszkolnego – przedstawienia, głównie jasełki, choć były też wspomniane wcześniej koncerty naszej przedszkolnej orkiestry, a także pokazy tańców, ze szczególnym uwzględnieniem krakowiaka. Niektóre występy odbywały się nawet na scenie Teatru Miejskiego, co dziś wydaje się zadziwiające, jeśli wziąć pod uwagę czasy, w jakich to się działo. Zaangażowanie sióstr w aranżowanie tych widowisk było ogromne. Mój dzisiejszy podziw budzi, jak profesjonalnie wszystko przygotowywały, dekoracje, kostiumy, jak bardzo dbały o detale. Imponuje też zdolność Sióstr do wciągania naszych rodziców do współpracy. Zawiązana przy tej okazji znajomość mojej Mamy z jedną z Sióstr urszulanek przerodziła się w długoletnią, utrzymywaną również po wyjeździe Siostry z Sieradza, przyjaźń. Pozostały po niej sympatyczne listy, pieczołowicie przez Mamę, a teraz przeze mnie przechowywane.

W przedstawieniach często byłam obsadzana w roli narratora, równie często Anioła, a raz nawet zdarzyło mi się zagrać świętą Annę. Byłam ubrana w imponująco długą, aksamitną suknię, siedziałam na dużym krześle i wygłaszałam przemowę do swej córki Marii z Nazaretu, stojącej obok, z grzecznie złożonymi jak do modlitwy rączkami. Była też rola – nieporozumienie. Jak to się mówi, rola, która mnie przerosła. Miałam być Bajem, który „baju-baju” dużo gada, czyli najpierw dużo musi zapamiętać. Nie byłam w stanie zrozumieć, czego ode mnie chcą. Jak to – mam zapamiętać, nauczyć się, powtarzać? Widzę siebie, jak bezradna stoję przed Siostrami i kompletnie nie wiem, o co im chodzi. Kryzys pamięciowy został jakoś pokonany, czego dowodem zdjęcie w albumie dokumentujące mój triumf w roli Baja.

Czy lubiłam chodzić do przedszkola? Wielość pozytywnych wspomnień dowodzi, że raczej tak. Jak wszystkim dzieciakom, i mnie zdarzały się chwile tęsknoty za domem. Czasem się nudziłam, czasem miałam poczucie niesprawiedliwości. Ale to wszystko nie zmienia faktu, że przedszkole było w porządku. Bardzo wzbogaciło moje dziecięce życie. Nawet leżakowanie, którego nie rozumiałam i nie lubiłam, na coś się przydało. Nauczyłam się marzyć i bawić w wyobraźni.

Przedszkole to trudny temat wspomnień. Mnóstwo zdarzeń, dni typowych, powszednich i tych niezwykłych, wyróżniających się. Wspomnienia pierwszych zlewają się ze sobą, są mało wyraziste, trochę wyblakłe. Wspomnienia drugich pozostały żywe, pełne szczegółów, nasycone emocjami. I dlatego łatwiej je przywołać.

Był taki dzień – w którym odkryłam, że zielonej sałaty nie muszę zjadać, wystarczy ją schować do kieszonki fartuszka, a potem dyskretnie wyrzucić. Tajemnica, jak większość tajemnic, w końcu się wydała. Ale procederu nie zaniechałam, nauczyłam się tylko większej ostrożności.

Był taki dzień – w którym do przedszkola przywieziono paczki od misjonarzy. Dla każdego jedna paczka w kolorowym celofanie. W każdej paczce niespodzianka. Nie wiem, co dostali inni. Ja miałam w środku marcepanową święconkę. Na zdjęciu uwieńczającym tę chwilę stoję sztywno, z opadającymi, zrolowanymi bawełnianymi rajtuzami, a w ręku kurczowo trzymam niewielką paczuszkę. Pamięć mi podpowiada, że była w fioletowym celofanie.

Był taki dzień – kiedy to wpatrując się w obraz przedstawiający świętego Stanisława Kostkę, śpiewałam z przejęciem sławiące go pieśni. Czułam stosowne uniesienie i śpiewałam bardzo, bardzo głośno. Podejrzewam, że z okazji tego dnia na śniadanie było coś smacznego.

Był taki dzień – w którym kombinowałam, co zrobić, by pobawić się w obleganym przez koleżanki kąciku ze sklepem spożywczym. Z reguły spędzałam czas w nudnym kąciku z lalkami, bo tam było dostać się najłatwiej. Ale, jak widać, miałam swoje marzenia. Nie wiem, czy udało mi się je w końcu zrealizować, czy nie, ale podjęte manewry – pamiętam.

Był taki dzień – kiedy to w trakcie gry w berka ktoś ściągnął chustę z głowy naszej kochanej siostry Krysi, wówczas jeszcze nowicjuszki, i ujrzeliśmy jej krótko obcięte włosy. Siostra była mocno zmieszana i uciekła do sąsiedniej sali. A my – widząc to, sądziliśmy, że stało się coś strasznego i byliśmy mocno tym poruszeni.

Przedszkolaki ze św. Mikołajem, z lewej strony uśmiechnięta siostra Stefana Cudak, ja po prawej obok chłopca trzymającego wielbłąda

Był taki dzień – dzień szalonej zabawy w farby na placu przed teatrem. Wybierało się Pana, Anioła i Diabła. Pozostali byli kolorami. A potem, na przemian, Diabeł i Anioł przychodzili do Pana i mówili, jaką farbę chcą kupić. Jeśli trafiali w ciebie, musiałeś/musiałaś uciekać i nie dać się złapać. Była nakreślona linia, za którą pościg się kończył i farba była ocalona; złapana – traciła wolność i stawała się członkiem drużyny Diabła, albo Anioła. Na koniec było przeciąganie i któraś drużyna, zwykle ta liczniejsza, wygrywała.

W przedszkolu dużo nam czytano, opowiadano. Bardzo to lubiłam. Lubiłam też szafki oznaczone ślicznymi obrazkami. I pyszne kisielki z owocami. I zupę „nic”. I rytuały, które nas kształtowały. Lubiłam nawet obowiązki, do których nas wdrażano. Może poza układaniem zabawek na półkach.

Wychowywano nas w bliskości kościoła i religii. Wspólne modlitwy. Opowieści o Jezusie i świętych. I pierwsze wyobrażenia troszczącego się o dzieci Boga. Było tak, jak być powinno. Wszelkie zarzuty, że idealizuję, że tworzę legendę – odpieram. Było dobrze z jednego prostego powodu, co – myślę – potwierdzą i inni absolwenci naszego przedszkola. Dawano nam to, co dla dzieci najważniejsze: poczucie bezpieczeństwa i nadzieję, że przyszłość będzie równie bezpieczna i na dodatek ciekawa.

„Absolwenci” – to brzmi dumnie!

O barszczu

Bardzo lubiłam, kiedy Babcia wysyłała mnie, ze złotówką w garści, po barszcz. Ogólnie, od kiedy nauczyłam się czytać, życie miało dla mnie sens tylko wtedy, gdy dawano mi święty spokój i nie odrywano od lektury. Spacerek po barszcz zawsze sobie jednak ceniłam. Po pierwsze, nie był to spacer zbyt odległy. Po drugie, zwyczajnie lubiłam barszczyk.

Pamiętam co najmniej cztery punkty odbioru tej wspaniałej mikstury. Pierwszy – w naszym podwórku, u sąsiadów, którzy w zasadzie kisili barszcz dla siebie, ale w potrzebie użyczali. Babcia szanowała to i wysyłała mnie tam tylko w sytuacji najwyższej konieczności. Drugi punkt mieścił się po przeciwnej stronie Rynku i na dodatek trzeba było wchodzić po dość brudnych schodach. W ciemnym korytarzyku stał garnek, z którego jakaś, też ciemna w mojej pamięci, kobieta nalewała barszcz. I jeszcze jedna brama, tym razem po naszej stronie Rynku, i jeszcze jedno mieszkanie, bardzo zatarte w pamięci. I miejsce czwarte, punkt najwspanialszy i najjaśniejszy. W podwórku przy klasztorze, weranda, czyściutkie białe ściereczki i gęsty pachnący bielutki gęsty barszcz. Jeśli gospodyni była zajęta i nie przychodziła od razu, wolno było obsłużyć się samemu. Jedna chochla wypełniała naczynie. Trzeba było tylko wcześniej dobrze wymieszać barszcz, by nie zaczerpnąć samej wody. Pieniądze kładło na talerzyku obok. Przynosiło się barszcz do domu, a potem jadło zalewajkę, jedną z ukochanych w dzieciństwie zup.

O księgarni w Rynku

Są dwie osoby, którym zawdzięczam moje uzależnienie od czytania. Babcia Michalina i pan Józef Szweryn, kierujący, chyba od zawsze, księgarnią w Rynku pod numerem 19. W czasach mojego dzieciństwa jedyną. Ileż ja czasu spędzałam na oglądaniu wystaw księgarni, zwłaszcza tej najbardziej dla mnie interesującej, na prawo od wejścia, zaraz za bramą. Chyba nigdy nie zdarzyło mi się przejść obok i nie zatrzymać, chociaż na chwilę. Bardzo byłam rozczarowana, kiedy nie dostrzegałam wśród wyłożonych książek żadnej nowości. Do środka w zasadzie prawie nie wchodziłam. Bałam się, że pan Szweryn spyta, czego sobie życzę. A ja, pozbawiona jakiejkolwiek gotówki, mogłabym jedynie powiedzieć, że chcę się porozglądać. Dzieciom zaś takie prawo w tamtych czasach nie przysługiwało. Przynajmniej tak myślałam. Pozostawało mi więc oglądanie wystawy. I te nieliczne penetracje wnętrza, których mogłam dokonywać w towarzystwie dorosłych i ewentualnie wtedy, gdy wyposażona w dokładnie wyliczoną kwotę samodzielnie dokonywałam zakupu.

Nie miałam jeszcze roczku, a Babcia już kupiła dla mnie u Szweryna dwa opasłe dzieła. Każde opatrzyła dedykacją dla kochanej wnusi, bym nigdy nie zapomniała, że są od niej. I jak widać, nie zapomniałam. Te pierwsze książki, które zachowałam do tej pory, to dzieła zebrane Prusa i Konopnickiej.

Babcia miała z panem Szwerynem komitywę. Zostawiał jej wszystkie nowości dla dzieci. A kiedy była jakaś subskrypcja, to Babcia zawsze się na nią zapisywała. Tym sposobem na naszych domowych półkach pojawiły się wszystkie dzieła Sienkiewicza i Encyklopedia Powszechna. I różne leksykony. A potem jeszcze Atlas Świata, do którego, uczciwie muszę przyznać, dobrowolnie nigdy nie zaglądałam. To już była domena brata. Podobnie jak kilka tomów Historii Powszechnej. A wszystko od Szweryna

Józef Szweryn, uroczystość otwarcia księgarni „Dom Książki” po remoncie, 31 lipca 1959

Księgarnia w Rynku było to prawdziwe cudo. Jako nastolatka bywałam również w innych księgarniach, wielkomiejskich, w Łodzi, w Kaliszu, a raz nawet w Warszawie. I uważam, że ta nasza w niczym im nie ustępowała. Dziś nie ma już ani pana Szweryna, ani Babci, ani księgarni. A ja tęsknię do tamtych związanych z nimi chwil. Na szczęście księgarnia w Rynku do mnie wraca, we snach. Znowu otwieram drzwi, zatrzymuję się przy ladzie z prawej strony, przeglądam książki i nie chcę się obudzić. Trochę ta księgarnia ze snów ułomna, trochę do tamtej z dzieciństwa niepodobna, ale jestem w niej i za chwilę kupię jakąś pachnącą nowością książkę.

Dzisiaj wiem, że pan Józef Szweryn (1913-1980) zorganizował księgarnie również w Warcie, w Złoczewie i Zduńskiej Woli. Jestem pewna, że zaraził czytaniem kilka pokoleń mieszkańców tych miast, ale przede wszystkim wielu, wielu sieradzan.

O panu, który fotografował Sieradz i sieradzan

Stefan Pertkiewicz, sieradzki fotograf

W naszym podwórku był zakład fotograficzny. Właściciel, pan Stefan Pertkiewicz, wydawał mi się bardzo stary. Może dlatego, że był łysawy i na dodatek nosił okulary z grubymi szkłami. Te okulary dominowały w jego twarzy i pewnie mocno postarzały. Tymczasem w latach mojego dzieciństwa był on całkiem młodym mężczyzną, co najwyżej w średnim wieku, bo umarł, mając zaledwie 54 lata. Był uznanym artystą fotografii. Wystawianym i nagradzanym. Ale o tym wtedy nie wiedziałam. Pamiętam, że w pokoju, przez który przechodziło się do właściwego atelier, wisiały niektóre prace pana Stefana. Jako mała dziewczynka byłam przekonana, że to jakieś reprodukcje. Takie były niezwykłe. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że autorem tych cudowności jest nasz sąsiad, pan Pertkiewicz.

Jakież wspaniałe potrafił robić fotografie. I jak starannie się do nich przygotowywał. Zrobienie zdjęcia, np. do legitymacji szkolnej, to była cała ceremonia. Ale za to jak perfekcyjne było to zdjęcie.

Portret Mamy wykonany w atelier pana Pertkiewicza

Nasze rodzinne albumy zawierają wiele dzieł pana Pertkiewicza. Sąsiedztwo zobowiązuje. Pewnie nie potrafił odmawiać i fotografował. Zaczęło się od portretów pań, czyli Babci i Mamy. Niezwykle udanych, nastrojowych, prawdziwych. Zdjęcia ślubne rodziców, jak wykazało zrobione w ostatnich tygodniach śledztwo, były zrobione w innym atelier, ale za to mój osobisty niemowlęcy akt (obowiązkowo na futrze), i już za chwilę ja na nocniku (bardzo z siebie zadowolona), są jak najbardziej autorstwa pana Pertkiewicza. Kolejne lata to różnorodne portreciki moje i brata, włącznie ze zdjęciami komunijnymi. Są też zdjęcia podwórkowe, czyli dzieciaki z kamienicy, a wśród nich – my. Niestety te fotki były przechowywane luzem i niewiele z nich się zachowało.

W moim domu wisi piękna kolorowa fotografia zrobiona (podkoloryzowana i wyretuszowana), tak przynajmniej mi mówiono, przez pana Stefana. W tle jakaś woda, może staw w starym parku, a na pierwszym planie ja, wówczas dwuletnia pyza, z Mamą. Ileż w tym zdjęciu miłości. Dziękuję, Panie Stefanie.

A tu prawdziwy rarytas: mała Mama i mała ja – każda w stroju krakowianki, ze mną w parze cioteczny brat Andrzej

O Dyskusyjnym Klubie Filmowym

To był bal nad bale. I nie dlatego, że Mama wystąpiła w pięknej sukni, a Tata w eleganckim garniturze. I wcale nie dlatego, że Rodzice przynieśli mi z balu wielką pomarańczę. Chodzi o to, że Mama zatańczyła z Wielkim Komturem Krzyżackim oraz z Władysławem Jagiełłą, z Bożej Łaski królem Polski, panem ziem rozlicznych, w tym sieradzkiej, i na dodatek, księciem Litwy. A nawet jak nie zatańczyła, to miała szansę zatańczyć.

O ile dobrze obliczyłam, musiało się to dziać w karnawale 1961 roku. Kilka miesięcy wcześniej wszedł na ekrany film Forda „Krzyżacy”. Działający przy sieradzkim Powiatowym Domu Kultury Dyskusyjny Klub Filmowy nie zasypiał gruszek w popiele i zorganizował wielki bal, którego główną atrakcją byli odtwórcy głównych ról w „Krzyżakach”: Emil Karewicz, czyli Władysław II Jagiełło, Leon Niemczyk, czyli Fulko de Lorche, BarbaraTeresaianka, czyli służka zakonna, oraz Mieczysław Voit, czyli Kuno von Lichtenstein. Jeśli kogoś pominęłam lub pomyliłam, przepraszam, ale tak to właśnie sobie zrekonstruowałam w oparciu o opowieści Rodziców.

W pożółkłym egzemplarzu „Dziennika Łódzkiego” z listopada 1959 roku jest fotografia przedstawiająca sympatyczną grupkę pań i panów, pozujących na tle maszynerii studia łódzkiej filmówki. Podpis informuje: „Trzy lata istnieje już w Sieradzu Klub Miłośników Filmu. Na zdjęciu: członkowie klubu odwiedzają Wyższą Szkołę Filmową w Łodzi”. Wnioskuję zatem, że Klub założono w 1956 roku. Widzę znajome twarze. Mama stoi na jakimś wózku widłowym, bardzo przejęta. Obok niej uśmiechnięta pani Ala Tomczyńska. Z dwójki panów na przedzie rozpoznaję pana Bronisława Nawrockiego. Nieco z boku – stoi pani Teresa Łaszczewska. Przez jakiś czas była ważną personą w klubie, chyba nawet jego przewodniczącą. Potem wyprowadziła się do Łodzi. Bardzo ją lubiłam i żałowałam, że wyjeżdża. Wiem, że w Łodzi pracowała w Muzeum Archeologicznym i Etnograficznym. Opublikowała dużo prac, między innymi o Sieradzu i jego okolicach. Mama zabrała mnie kiedyś do niej z wizytą. Zwiedziłyśmy muzeum i obejrzałyśmy jakąś wystawę tkanin.

Dyskusyjny Klub Filmowy to był strzał w dziesiątkę. Mama i jej przyjaciółki regularnie brały udział w spotkaniach. Wracały pełne wrażeń. Ściągano wspaniałe filmy, również te niedostępne w normalnej dystrybucji. Przyjeżdżali dobrzy prelegenci. No i była okazja do spotkań towarzyskich i ploteczek, jak domniemywam. Powrotów Mamy wyczekiwałam z niecierpliwością, bo za każdym razem, nawet jeśli już byłam w łóżku, streszczała mi na gorąco fabułę właśnie obejrzanego filmu. Robiła to mniej lub bardziej obszernie, nie zawsze dokładnie, ale zawsze interesująco.

Nigdy nie zapomnę wieczoru, w którym usłyszałam o Lili, bohaterce amerykańskiego musicalu z 1953 roku (zatytułowanego zresztą od jej imienia). Lili, sierotka, przyjechała w poszukiwaniu pracy do miasta. Nie było jej łatwo. W końcu, po różnych perypetiach, trafiła do trupy cyrkowej, a konkretnie do teatru marionetek. Marionetki ją pokochały, choć nie tylko one, bo pokochał ją również, niestety bez wzajemności, poruszający marionetkami pan. O dziwo, właśnie z nim, a nie z Lili, się zidentyfikowałam i wraz z nim cierpiałam. Lili też się zakochała, ale w kimś innym (myślę, że w jakimś przystojnym draniu). I była nieszczęśliwa. I chyba wszyscy byli nieszczęśliwi. Tak naprawdę nie za bardzo wiem, o co w tej historii chodziło. Trochę tłumaczy mnie fakt, że miałam tego dnia podwyższoną temperaturę (jakieś przeziębienie). W każdym razie było do płaczu, więc płakałam, a Mama, też wzruszona, nuciła „Laleczki, moje laleczki; haj lili, haj lili haj lo. / Nuciły swoje piosneczki; haj lilli, haj lili, haj lo”. Oczywiście, podaję tekst w zapisie fonetycznym i na dodatek dobrze go nie pamiętam, ale kto by tam dbał o szczegóły.

Szkoda, że dziś już nie ma takich filmów i takich widzów. „Laleczki, moje laleczki, haj lili, haj lili haj lo”. Po latach wyczytałam, że tę piosenkę i w ogóle muzykę do filmu „Lili” skomponował Polak, Bronisław Kaper, za co otrzymał Oscara. A rolę nieszczęśliwie zakochanego lalkarza zagrał Mel Ferrer, późniejszy książę Andriej Bołkoński w „Wojnie i pokoju” Kinga Vidora z 1956 roku, niebawem zaś (i na krótko) mąż uroczej Audrey Hepburn (Nataszy Rostowej z tego filmu).

 

***

Zobacz także:

Udostępnij to: