Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak cz.IV

Ita Turowicz / Listy do Autorki / Maryla Pietruszewska z d. Królówna
19 sierpnia 2018
Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak cz.III
19 sierpnia 2018
Udostępnij to:
Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak
(część czwarta)

O sieradzkiej plaży

Wakacje to przede wszystkim plaża nad Wartą. Była tuż-tuż, bo wtedy w Sieradzu wszystko było tuż-tuż, a mimo to zawsze miałam wrażenie, że nad wodę idzie się godzinami.

Na sieradzkiej plaży, od lewej babcia i mama, ja sama na kolanach cioci

Najpierw trzeba było przemierzyć kawałek Rynku i to zajmowało najmniej czasu. Potem niestety czekała na nas długa ulica Warszawska, czyli odcinek krytyczny wyprawy. Szło się i szło, i z prawdziwą ulgą witało mury więzienia i pierwsze drzewa cienistego Starego Parku. To jednak nie był jeszcze koniec trasy. Ostatni odcinek do pokonania to rzeka. By znaleźć się na piaszczystej plaży, trzeba było przedostać się na drugi brzeg Warty. W czasach mego dzieciństwo służył do tego drewniany most, rozbierany na zimę, służący i ludziom, i pędzonym na łęgi zwierzętom. Gdzieś, w niezwykle odległych zakątkach pamięci, jest jakaś łódź czy prom, którym przepływamy przez rzekę. Obraz tak niewyraźny, tak fragmentaryczny, że chyba nieprawdziwy.Zawsze zatrzymywałam się w połowie mostu i patrzyłam z zachwytem na wartko płynącą wodę. Przy okazji mogłam obejrzeć sieradzkich ryzykantów, czyli młodzieńców skaczących z mostu do rzeki. Z tego, co wiem, nikomu z tych skoczków nigdy nie stała się większa krzywda. Prawdziwe zagrożenie stwarzały natomiast skoki z żelaznego mostu. A mimo to i tu zdarzali się amatorzy wrażeń. Żelazny most miał w ogóle złą sławę, bo przyciągał samobójców. Już w przedszkolu słyszałam opowieści na ten temat i bardzo mnie przerażała ta potężna konstrukcja, na szczęście dość odległa od plaży, przynajmniej z dziecięcej perspektywy.

Wracając do naszych wypraw nad rzekę, muszę zaznaczyć, że kiedy my, dzieciaki padałyśmy w końcu na piach, jedynym naszym marzeniem była kąpiel i zimna oranżada. Rzeczy może nie tyle zakazane, co rygorystycznie limitowane. Inaczej mówiąc, dobra trudno dostępne. Ileż to wymagało błagania, awantur i wybiegów, aby dostać od rodziców zgodę na wejście do wody. Nie wspominając już o oranżadzie. Najfajniej było, jak dorośli grali w karty, bo wtedy zapominali o Bożym świecie, i mogliśmy pluskać się do woli. Albo jak towarzyszyła nam tylko mama, a zdarzało się tak w dni powszednie, kiedy miała urlop. Mama zaczytywała się zazwyczaj w jakiejś fascynującej powieści i wówczas dla świętego spokoju pozwalała nam dłużej siedzieć w rzece. W pozostałych przypadkach, czyli najczęściej, słyszeliśmy: „Nie wolno. Zaziębicie się. Pobawcie się w piasku. Dopiero co się kąpaliście”. I co do oranżady: „Wszystko od razu wypijecie i nic nie zostanie na później”. Pamiętając tę naszą plażową gehennę, swoim dzieciom dawałam w kwestii wodnej pełną swobodę. I też chyba przesadzałam, co uświadomiłam sobie pewnego dnia, kiedy to moja 5-letnia córeczka od dłuższego czasu mocząca się w wodach Bałtyku, zawołała: „Mamo, czy ja mogę już wyjść z morza?”.

W głębi plaży rosło dużo krzaków, a między nimi rozciągał się prawdziwy labirynt piaszczystych ścieżek i gdzieniegdzie małe polanki – wysepki. Stanowiły wymarzone miejsce do zabawy, bo poza zasięgiem wzroku dorosłych. Najlepiej pamiętam zakładanie cmentarzy i zabawę w pogrzeby. Ale były też zabawy w dom, w polowania, w sklep. Bardzo, bardzo wciągające. Z żalem porzucaliśmy swoje zabawowe fikcje, kiedy to trzeba było w końcu zareagować na nawoływania rodziców, że czas wracać do domu. Powroty były smutne, a poplażowe wieczory i noce bolesne. Jakoś nigdy nie udawało się zachować umiaru i słoneczne poparzenia były, zwłaszcza na początku letniego sezonu, na porządku dziennym.

Niestety, co roku ktoś topił się w nurtach Warty. Zdarzało się to nawet na oczach plażowiczów. Ja pamiętam akcję ratowniczą ze szczęśliwym zakończeniem. Może dlatego, że brał w niej udział mój osobisty tato i pewnie najpierw się bałam, a potem byłam bardzo dumna.

Pora się pochwalić. Kiedyś ja też prawie się utopiłam, co wspominam z przerażeniem, a bliscy mają w związku z tym zdarzeniem stały temat do żartów z mojej osoby. Najpierw krótki wstęp. Otóż pływanie w Warcie nie wymagało dużego wysiłku, oczywiście pod warunkiem, że płynęło się z prądem, a nie pod prąd. Woda sama cię unosiła, niestety czasami, co właśnie miało miejsce w moim przypadku, działo się to aż za szybko. Kiedy poczułam, że nurt rzeki znosi mnie w niebezpieczne rewiry, uczepiłam się kurczowo łańcucha od jakiejś zatopionej bojki i nie wiedziałam, co dalej robić. Byłam nieśmiałą dziewczynką, więc mimo ogromnego strachu, wstydziłam się wołać o pomoc. Na szczęście ze dwa metry dalej przepływał jakiś mężczyzna. Zawołałam więc grzecznie: „Przepraszam bardzo, czy może mi pan pomóc, bo chyba się topię”. Zadziałało. Było co prawda trochę szarpaniny, ale pan, z pomocą jeszcze jednego pana, doholował mnie bezpiecznie do brzegu. Rzecz jasna, grzecznie obu panom podziękowałam.

O tym, jak powstawała Przystań

Jakie to było, a dla niektórych pewnie jest nadal, wspaniałe miejsce. Mnie zafascynowało w okresie budowy. Mam na myśli Ośrodek Sportów Wodnych w Sieradzu. Oddano go do użytku 21 lipca 1959 roku. Tata miał w lipcu urlop, ale zamiast poświęcić go rodzinie, całe dnie spędzał w Ośrodku. Dla świętego spokoju, na wyraźne życzenie mamy, zabierał dzieci, czyli mnie i brata ze sobą.

Na brzegu Warty, na wprost miejskiej plaży, powstawało coś, co dobrze rokowało. Miała być restauracja, a więc oranżada na życzenie i lody, duży taras na dachu, z bufetem, stolikami i parasolami, czyli odpowiednik mojej wyobrażeniowej miejskiej kawiarni. Miały być dwa baseny, w tym jeden ze zjeżdżalnią dla dzieci. I wypożyczalnia kajaków. Było na co czekać, było po co żyć. Póki co, obserwowaliśmy i świetnie się bawiliśmy.

Mieliśmy wspaniałego towarzysza, niestety, pamięć nie chce przywołać ani jego imienia, ani nazwiska. Mieszkał w Ośrodku i był wymarzonym kumplem do zabawy. W dołach wykopanych pod domki kempingowe urządzaliśmy albo domostwa, albo niezależne państwa, polowaliśmy, uprawialiśmy pola, jak było trzeba, to toczyliśmy wojny. Pamiętam, że wracaliśmy do domu niechętnie, upojeni zabawą. Nigdy się nie nudziliśmy. Razu pewnego dostaliśmy do dyspozycji kajak i pływaliśmy po stawie parkowym. Było świetnie, aż do momentu, gdy nasze wygłupy zaowocowały moją nieoczekiwaną kąpielą. Na szczęście było płytko. Szybko mnie przebrano w rzeczy pożyczone od rodziców naszego kumpla, moje wypłukano, wysuszono i wyprasowano. Tajemnica przed mamą i babcią została zachowana. Przynajmniej do końca wakacji.

Robiliśmy też od czasu do czasu zakazane wypady na budowę. Z przejęciem obserwowałam powstający na ścianie przyszłej restauracji obraz. Jego autorką była artystka z Łodzi, później, a może wcześniej, wykonywała też jakieś prace dla sieradzkiej Fary. Mnie malowidło bardzo, ale to bardzo się podobało i do dziś nie rozumiem, dlaczego później zniknęło.

Pamiętam co nieco otwarcie Ośrodka, ale jeszcze bardziej późniejsze związane z nim momenty. Było tłoczno, było radośnie.

Otwarcie Ośrodka Sportów Wodnych. Na zdjęciu Zdzisław Augustyniak, I sekretarz KP PZPR, Janusz Łukaszewicz, sekretarz Prezydium PRN. Jest też mój tato.

Moim zdaniem, budowa Ośrodka, zwanego też Przystanią, to był strzał w dziesiątkę. Szkoda jedynie, że okres jego świetności był tak krótki. Chociaż, trzeba przyznać, że sieradzka Przystań  jest niezłomna, i nawet podupadając – potrafi zachować twarz.

O konduktach żałobnych i Cierplikowskim

Msze żałobne odprawiano w farze, rzadziej w klasztorze, a potem kondukt żałobny pokonywał drogę na cmentarz, przez Rynek, Kościuszki i Rogatkę. O dziwo, to lato, a nie zima, kojarzy mi się z pogrzebami. Może dlatego, że latem okna były otwarte, więc dźwięki dzwonów i stukot konduktu było bardzo dobrze słychać. Podbiegało się do okna i wyglądało.

Najpierw zza rogu wyłaniał się mężczyzna niosący krzyż, a potem już było różnie, w zależności od rangi zmarłego. Zdarzały się poczty sztandarowe, poduszka z odznaczeniami, orkiestra. Najczęściej jednak za krzyżem podążały jedynie osoby niosące wieńce i wiązanki kwiatów, głównie dzieci i młodzież. Zdarzyło się i mnie, ze dwa razy, wystąpić w tej roli, i wiem, że nie jest najłatwiejsza. Trzeba iść równo, spokojnie, z powagą na twarzy. Nie gadać i w żadnym wypadku nie zwracać uwagi na gapiów. Nawet jak robią do ciebie głupie miny.

Za niosącymi kwiaty szedł ksiądz w towarzystwie kościelnego lub organisty. Trumnę niesiono na ramionach lub wieziono na furmance lub w karawanie. Jeżeli się mylę, proszę o sprostowanie, ale pamięć podrzuca mi taki właśnie obraz. Jestem przekonana, że był w Sieradzu karawan, czarny, wysoki i, wedle moich dziecięcych gustów, piękny i elegancki.

Za trumną podążała najbliższa rodzina i cała reszta uczestników pogrzebu. Czasami kondukt pogrzebowy był bardzo krótki, a kiedy indziej ciągnął się i ciągnął. Ci, co szli na początku, byli już na Kościuszki, a końca nadal nie było widać. Tkwiłam jednak twardo w oknie, modląc się za zmarłego, bo miałam poczucie, że tak właśnie trzeba. Życie na Rynku na kilka minut zamierało, przechodnie zatrzymywali się, szeptano, komentowano, a potem, wraz z cichnącymi odgłosami konduktu, wszystko wracało do normy.

Eksportacja z kaplicy pogrzebowej przy szpitalu do kolegiaty

Szczególnie mocno przeżywałam pogrzeby topielców. Lato przestawało być słoneczne i radosne. Na chwilę robiło się szaro i ponuro. Uświadamiałam sobie, że za beztroskę trzeba płacić, a sieradzka rzeka ma co najmniej dwa oblicza i nigdy nie wiadomo, kiedy pokaże to złe, groźne.

Od czasu do czasu w kondukcie szła orkiestra dęta Ochotniczej Straży Pożarnej. To było coś. Dostojny, miarowy rytm marszów pogrzebowych porywał każdego. Ze sklepów wychodzili nie tylko klienci, ale nawet sprzedawcy, by zobaczyć, kogo tak uroczyście żegnają. Niestety, nie potrafię powiedzieć, jakie utwory wykonywano najczęściej. Ale brzmiało mocno. Pamiętam, że razu pewnego, kiedy pogrzeb przechodził przez Rynek, ktoś nieopatrznie włączył głośniki, którymi z racji obchodów 1 Maja obwieszono miasto. I nagle w dźwięki żałobne wdarły się radosne tony popularnej piosenki. Trzeba było widzieć miny żałobników. Zanim zorientowano się, w czym rzecz i wyłączono tę niestosowną muzykę, dużo wody w Warcie popłynęło.

Sieradzkie kondukty żałobne działały na wyobraźnię. Moim zdaniem, musiały również wywrzeć ogromny wpływ na jednego z najsławniejszych sieradzan. Mam na myśli Antoniego Cierplikowskiego. Podejrzewam, że gdzieś tam, w głębi swej pamięci, przechowywał obraz oglądanych w dzieciństwie żałobnych przemarszów przez miasto i dlatego, jeszcze za życia, zaaranżował własny fikcyjny pogrzeb. Wystąpił w podwójnej roli: obserwatora i aktora, czyli w roli: żałobnika i nieboszczyka. Przejmującą inscenizację konduktu niosącego trumnę Cierplikowskiego, za którą kroczył sam Cierplikowski, utrwalono w filmie „Ręka fryzjera”. Orkiestra oczywiście też była. Choć głowy nie dam, czy strażacka.

O dniu Wszystkich Świętych

W dzieciństwie cmentarz nie budził we mnie grozy. Ciekawił, opowiadał, wzruszał, krył też wiele tajemnic. Fascynowały, a nie przerażały niedomknięte grobowce, świeżo wykopane doły. My, dzieci, potrafiliśmy długo krążyć cmentarnymi alejkami, oglądać nagrobki i wczytywać się w treść napisów. Tłumaczyłam młodszemu bratu, kto tu leży i dlaczego. Czasem trochę zmyślałam, z reguły jednak wspierałam się wcześniej usłyszanymi od babci historiami o spoczywających na cmentarzu sieradzanach. Przyglądaliśmy się zdjęciom zmarłych i próbowaliśmy wyobrazić sobie, jacy byli.

Już w podstawówce, na wszelki wypadek, wymyśliłam epitafium na własny nagrobek, inspirowane jakimś tekstem Lucy Montgomery, tej od „Ani z Zielonego Wzgórza”, ale niestety nie potrafię go dzisiaj odtworzyć. A wiem, że było wspaniałe.

W przeddzień Wszystkich Świętych szło się na cmentarz na dłużej. Trzeba było wyszykować grób, a właściwie groby, bo dbaliśmy też o leżący w sąsiedztwie opuszczony grób jakiejś nieznanej nam kobiety. Mycie płyty, wybłyszczanie, układanie wzoru z gałązek świerkowych – to były wcale niełatwe zadania. Wymagały staranności i cierpliwości. Dorośli koncentrowali się na grobie dziadka, my dzieci na tym drugim grobie, aby nie był gorszy, aby niczego mu nie brakowało.

Najważniejszy był jednak dzień 1 listopada. Już wczesnym rankiem ktoś z dorosłych, najczęściej tata, biegł ze świeżymi kwiatami na cmentarz, by nadać grobom ostateczny szlif. Wieczorem strach było kwiaty zostawiać, bo przecież „ukradną, jak amen w pacierzu ukradną”. Rodzice kupowali, od zawsze, złocisto-rudawe podwójne chryzantemy. Przepiękne. Nieco później, w porze obiadowej, babcia biegła na cmentarz z lampkami. Początkowo były to znicze robione przez nią własnoręcznie, domowymi sposobami, głównie w musztardówkach, potem – kupowane w sklepach kolorowe seryjne lampki. I na koniec – następowała godzina męki, czyli szykowanie się do wyjścia. Dlaczego męki? Dlatego, że wbijano nas w zimowe buty, zimowe kurtki, czapki, rękawiczki, często świeżo nabyte, więc nie bardzo wygodne. Ubierano nas ciepło, i to, mam wrażenie, niezależnie od tego, jaka panowała temperatura. Co prawda, muszę tu oddać sprawiedliwość rodzicom, w tamtych czasach we Wszystkich Świętych najczęściej było bardzo zimno, często mroźnie, a nawet śnieżnie.

My, dzieci, otrzymywaliśmy w tym dniu trochę gotówki, za którą od handlarzy stojących przed cmentarzem kupowaliśmy dużo białych świec. Ganialiśmy potem z nimi po cmentarzu, dbając o to, by żaden grób nie był ciemny. Światełko miało się palić dla każdego. Kiedy świece się kończyły, szliśmy na całość i podkradaliśmy lampki dziadkowi. Oczywiście do czasu, bo proceder nie spotkał się z entuzjazmem dorosłych.

W czasie mszy i procesji staliśmy, tak jak kazał obyczaj, przy swoim grobie. Lampki paliły się z pełną mocą, chryzantemy rozkwitały i grób wyglądał przepięknie. Babcia stała dumnie, bo to w końcu jej, przede wszystkim jej zasługa. O wszystko zadbała. Nawet o to, żebyśmy my, dzieci, wyglądały porządnie i grzecznie. Ja też czułam wagę chwili, więc modliłam się z przejęciem i od czasu do czasu polerowałam fotografię dziadka. Po mszy był czas swobody. Rodzice spotykali znajomych, toczyli jakieś nudne rozmowy, więc jak tylko nadarzała się okazja, urywaliśmy się i zaczynaliśmy swobodne buszowanie po cmentarzu. Zaglądaliśmy też na leżący obok cmentarz radziecki, by i tam zapalić naszą świeczkę. Pamiętam, że razu pewnego – byliśmy już wtedy nieco starsi – urwaliśmy się naprawdę, bo poszliśmy do „Piasta” i w pustej sali kinowej (ta pustka pogłębiła naszą świadomość grzeszności czynu) zaliczyliśmy jakiś seans filmowy. Upiekło się nam, bo babcia, najczujniejsza, wróciła wcześniej do domu, a rodzice, przejęci cmentarnym życiem towarzyskim, nie zauważyli, że ich dzieci zniknęły na tak długo.

No i w końcu następował na cmentarzu wieczór. Rozgrzane od lampek powietrze. Feeria kolorów. Wszyscy poruszali się jakoś wolniej, rozmawiali ciszej lub po prostu milkli. Tego nastroju nie da się z niczym porównać i nie da się zapomnieć. A w domu czekała smaczna, ciepła kolacja. I jeszcze trzeba było zostawić na stole jedzenie dla zmarłych, których dusze nas tej nocy odwiedzą.

W Zaduszki też odwiedzaliśmy cmentarz, ale już tylko w towarzystwie babci. Rodzice pracowali.

O Szternfeldzie i chórze pod batutą pana Jacyka

W szufladzie ze szpargałami (rety, jak dawno nie używałam tego słowa) znalazłam koperty okolicznościowe z autografami Arego Szternfelda. A także książkę jego autorstwa „Śladami kosmicznych koncepcji z lat 1929-1936″,  z dedykacją dla mego taty. I przypomniałam sobie próby chóru szkolnego, w trakcie których przygotowywaliśmy się, pod kierunkiem pana Jacyka*, do uroczystości związanych z wizytą Szternfelda w Sieradzu. Był to chyba rok 1964. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo rok wcześniej nasze miasto odwiedził kosmonauta Walery Bykowski, co akurat pamiętam wyjątkowo dobrze, bo w tym wydarzeniu odegrałam doniosłą rolę. A w każdym razie miałam odegrać.

Pani od rosyjskiego wybrała mnie bowiem do wygłoszenia przemówienia powitalnego, w języku rosyjskim rzecz jasna. Miałam mówić w imieniu dzieci ziemi sieradzkiej. Ćwiczyłam długo, bałam się jeszcze dłużej i ostatecznie zżarła mnie trema. Bykowskiego i towarzyszącą mu delegację  witało całe miasto. Co prawda, większość wolałaby gościć Tierieszkową, ale trudno. Bykowski w końcu też szybował w kosmosie. W Rynku tłumy, na trybunie – tłumy. Hałas niesamowity. I w tym wszystkim ja, z potężnym bukietem w ręku i z rosyjską mową w głowie. Jakoś szybko zorientowałam się, że nie będę mówić do mikrofonu, tylko bezpośrednio do drogiego Gościa, i że pani od rosyjskiego stoi na tyle daleko, że nie ma szansy usłyszeć, co mówię.  No i podjęłam jedyną słuszną decyzję. Drastycznie skróciłam tekst powitania, wręczyłam kwiecie, dałam się pocałować i zwiałam, co sił w nogach z trybuny. Wyrzuty sumienia pielęgnowałam długie lata.  Nawet teraz waham się, czy wyznanie prawdy jest dobrym pomysłem.

A wracając do Szternfelda – kto zacz? Otóż była to postać naprawdę nietuzinkowa, pionier kosmonautyki, znany na całym świecie spec od orbit statków kosmicznych, którego książki ukazały się w 36 językach, urodzony w 1905 roku w Sieradzu, w domu stojącym na rogu Krótkiej i Ogrodowej, czyli prawie w Rynku. Jego rodzice mieli skład artykułów mącznych. Ponoć jego pasja naukowa zrodziła się, kiedy w 1914 roku zobaczył przelatujący nad Sieradzem niemiecki sterowiec. Potem uczył się w Łodzi, studiował w Krakowie,  w Nancy, na Sorbonie. Pracował, tworzył; czasem doceniany, często niedoceniany i nierozumiany. Zaproszony przez rząd Związku Radzieckiego wylądował w 1935 roku w Moskwie.  Najpierw pupilek, potem oskarżony i wysiedlony, jeszcze później zapomniany, aż w końcu, wraz z rozwojem projektów lotów kosmicznych, znowu ceniony, publikowany, nagradzany. Jak wyczytałam, na jego nagrobku umieszczono słowa: „Per aspera ad astra”, czyli: przez ciernie do gwiazd.

W Sieradzu spędził tylko 10 pierwszych lat swego skomplikowanego życia, ale traktował to miasto jako rodzinne. I po wojnie aż czterokrotnie je odwiedził. Ja wspominam wizytę drugą. Miły, niewysoki, trochę smutny i bardzo szczupły pan cierpliwie wysłuchał naszych śpiewów.

————————————-

* Kazimierz Jacyk to nauczyciel śpiewu w Szkole Podstawowej nr 1, który już na pierwszej lekcji z naszą klasą przeprowadził „casting” do chóru (tak by się to w każdym razie nazywało obecnie) i bez wahania zakwalifikował mnie do altów, co zaowocowało moją kilkuletnią karierą chórzystki  (niezbyt, przyznaję się bez bicia, gorliwej) i umiejętnością odśpiewania w dowolnym momencie pierwszych zwrotek kilku pieśni patriotycznych, kilku ludowych i wybranych fragmentów piosenki „W siną dal”. Zgodnie z prawami pierwszeństwa i świeżości (chwała specjalistom od pamięci), są to zwrotki pierwsza i ostatnia oraz refren:

Adela już zakłada suknię cienką.
Na wiosnę kwiatki rosną i kwitnie miesiąc maj.
Gdy spytasz ją: „Dla kogo ta sukienka?”
„Dla kochasia, który odszedł w siną dal.”

W siną dal, w siną dal.
To dla kochasia, który odszedł w siną dal.

Nad łóżkiem ślub, stwierdzony rejentalnie.
Na wiosnę kwiatki rosną i kwitnie miesiąc maj.
Gdy spytasz ją: Z kim żyje tak moralnie?
Odpowie, że z kochasiem, który – w siną dal.

W siną dal, w siną dal.

 

***

Zobacz także:

Udostępnij to: