Ita Turowicz / Śladem cudzego wspomnienia

Wybrani przez Boga / Maria Simma o duszach czyśćcowych
3 października 2018
Hokejowe wspomnienia
5 października 2018
Udostępnij to:

ŚLADEM CUDZEGO WSPOMNIENIA
(po obejrzeniu filmu G. Czuchraja „Czterdziesty pierwszy”)

W 1956 roku Grigorij Czuchraj, późniejszy reżyser słynnej „Ballady o żołnierzu”, nakręcił film według opowiadania Borysa Ławrieniewa z 1924 roku. Lata dwudzieste były w Związku Sowieckim czasem niejakiego poluzowania w gospodarce, w związku z fatalną sytuacją gospodarczą kraju, co spowodowało też pewną liberalizacją w kulturze. W takim klimacie powstało opowiadanie „Czterdziesty pierwszy”, dwa lata później zekranizowane w formie filmu niemego, podważające sztywno dotąd przestrzegane propagandowe schematy dobrego bolszewika i podłego białogwardzisty. Zarówno opowiadanie, jak i niemy film, cieszyły się wśród odbiorców dużym powodzeniem. Jednak niedługo, niebawem bowiem przykręcono śrubę – i znów miłość między młodą rewolucjonistką a wrogiem klasowym nie mogła mieć miejsca.

W 1956 roku, po słynnym referacie Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR o zbrodniach kultu jednostki i Stalina, ponownie pojawił się klimat do podjęcia wątku, powstał głośny, wyróżniony Nagrodą Specjalną na festiwalu w Cannes w 1957 roku, film z rolą młodziutkiej absolwentki moskiewskiej szkoły filmowej Izoldy Izwickiej (niebawem tak popularnej, że w Paryżu otwarto nawet kawiarnię z jej imieniem) i przystojnego Olega Striżenowa, okrzykniętego natychmiast rosyjskim Gerardem Philipem.

W tamtych czasach filmy radzieckie nie czekały długo na premierę w demoludach. Do Polski trafiały niemal w tym samym czasie, co w Moskwie, w licznych kopiach rozsyłanych do miast i miasteczek naszego kraju. W Sieradzu „Czterdziesty pierwszy” wyświetlany był chyba na początku 1957 roku. Kiedy teraz, po kilkudziesięciu latach obejrzałam go na DVD z serii „Klasyka kina radzieckiego”, odebrałam go zupełnie inaczej niż wówczas, jako nastolatka. Co innego zaprzątnęło moją pamięć i wyobraźnię.

Uświadomiłam sobie, że gdy wyświetlano go w sieradzkim kinie „Nysa” na Krakowskim Przedmieściu, na piętrze budynku straży pożarnej, minęło właśnie dobrych dziesięć lat od powrotu z zesłania do Uzbekistanu pani Marii Melowej (nazwanej potem przeze mnie „Sieradzanką z Kołomyi”) wraz z urodzoną tam córką, moją rówieśniczką Mirką. Przez tych dziesięć lat, po szczęśliwym powrocie, wiele wydarzyło się w życiu pani Marii. Urodził się syn Marian, zmarł mąż Mieczysław, odeszła matka Anna. Dzieci podrosły i poszły do szkoły, a ich matka zaliczyła pamiętny dla siebie okres pracy pielęgniarki w strasznym sieradzkim więzieniu, do którego w czasach stalinowskich trafiali nie przestępcy i kryminaliści, ale akowcy, księża, studenci i uczniowie – najgorsi wrogowie panującego ustroju.

Widzę dziś oczyma wyobraźni panią Marię, jak wychodzi z bramy naszej kamienicy, przecina brukowany kamieniami Rynek i idzie w stronę Kolegiackiej, potem na Krakowskie Przedmieście, do kina „Nysa” – a wtedy chodziło się właściwie na wszystkie wyświetlane filmy – może sama, może z dziećmi, albo z kimś znajomym. Po wymianie ukłonów – trzeba bowiem przypomnieć, że wtedy wszyscy niemal się w Sieradzu znali – siada w gwarnej sali, a może w jednej z dwóch usytuowanych na końcu lóż. W końcu światło gaśnie, zapada cisza. Na ekranie, po kronice filmowej i czołówce filmu, pokazują się sceny z pustyni Kara-kum, przez której sięgające horyzontu piachy przedziera się mały, rozgromiony w potyczce z „białymi” oddział czerwonoarmistów. Prowadzą wielbłądy. Zdążają na północ w stronę Morza Aralskiego.

Jakaż lawina wspomnień musiała ogarnąć panią Marię, siedzącą w ciemnościach sali niewielkiego sieradzkiego kina. Kiedy pół wieku później spisywałam jej wspomnienia, opowiadała o wrytym w pamięć obrazku pewnego wschodu słońca, na którego tle zobaczyła Uzbeka prowadzącego z pustyni stadko kilku wielbłądów. Gdy słońce rzuciło na piasek pierwsze promienie, Uzbek ukląkł na rozpostartym dywaniku, za nim poklękały jego wielbłądy, i tak zwrócony ku wschodzącemu słońcu, oddawał pokłony swojemu Allachowi.

Potem na ekranie pokazuje się kazachski chutor, do którego trafia oddział wygłodniałych bojców – czy w pomarszczonych twarzach Kazachów szukała odbicia znajomych rysów ludzi, wśród których przyszło jej mieszkać sześć długich lat? („I takie ja mam noce. Rozmawiam sobie z tymi wszystkimi ludźmi – Kazachami, Uzbekami…”, powie mi po latach). A może w filmowym obrazie młodych Azjatek w barwnych tunikach, jedwabnych szarawarach i okrągłych czapeczkach, jakich kilka przywiozła ze sobą do sieradzkiego mieszkania – znalazła podobieństwo do córek swoich gospodarzy? Oglądałam wielokrotnie te czapeczki, a w jednej z nich pani Maria figuruje na niezbyt wyraźnym zdjęciu z mężem i świeżo urodzoną córką w 1943 roku w uzbeckich Kamaszach.

A potem jest tylko gorzej – jakież straszne wspomnienia musiały ożyć w jej pamięci, gdy patrzyła na powtarzające się w filmie raz po raz kadry ze wzburzonymi lub głaskanymi słońcem falami Morza Aralskiego, którego niemal pustynnym brzegiem szła ongiś w długim korowodzie takich jak ona nieszczęśników, pojmanych przez NKWD, więzionych, a potem całymi tygodniami transportowanych na wschód, z zaliczeniem po drodze iluś więzień, od Kijowa do Charkowa, z Charkowa do Artiomska, z Artiomska do Starobielska, a stamtąd przez Aralsk do Karagandy. Powiedziała mi: „Pamiętam tylko, jak szłyśmy i szłyśmy pieszo, taka biedna, umęczona gromada, brzegiem tego Aralskiego morza. I jakąś kobietę, chudą, wysoką Rosjankę z suszonymi rybami… Poza nią nie spotkałyśmy ani jednego człowieka, jakby to był teren zupełnie niezaludniony”.

Taki sam jest w filmie Czuchraja. Kompletnie bezludne wybrzeże Aralskiego jeziora, zwanego morzem, z rozsypującą się pustą chatynką rybacką, gdzie wśród sięgających po horyzont srebrzystych fal, obmywanego wciąż falami piasku, w obliczu słońca, chmur i szybujących ptaków rodzi się – i gwałtownie kończy miłość Mariutki i pięknego białogwardzisty. Jej czterdziestego pierwszego, którego skutecznie wzięła na cel swojego winchestera…

Czasem się człowiekowi wydaje, że zostawił przeszłość za sobą. A potem wystarczy jakiś impuls, spotkanie, książka, zwłaszcza film… z obrazami ewokującymi żywe wydarzenia z przeszłości. I wszystko wraca. Wróciło, tak myślę, do pani Marii po seansie w sieradzkim kinie, i wróciło do mnie, śladem jej wspomnienia, po włożeniu do komputera płytki DVD…

A teraz sama się dziwię, ile płaszczyzn czasowych zamknęło się w tym krótkim tekście. Pierwszy czas to dzień dzisiejszy i ja, oglądająca stary film, a potem wystukująca na klawiaturze te słowa. Drugi – to druga połowa lat pięćdziesiątych, kiedy Grigorij Czuchraj w wytwórni Mosfilm może nakręcić film, w którym białogwardzista z krzyżykiem na piersi nie jest potworem, a nawet budzi przyjazne uczucia. I niebawem pani Maria obejrzy ten film na ekranie sieradzkiego kina, zaś jego sceny skierują jej myśli i uczucia do czasu trzeciego – pobytu na nieludzkiej ziemi. Czwartym czasem jest czas akcji filmu, czyli lata sowieckiej rewolucji i krwawych walk bolszewików z oddziałami Kołczaka i Wrangla. I dotknięty we wstępie tekściku czas piąty, czyli lata dwudzieste, kiedy „wolno było” pisarzowi napisać opowiadanie o tak zakazanej treści.

Ita Turowicz

 

 

***

Zobacz także:

Udostępnij to: