Ita Turowicz / Listy do Autorki / Andrzej Kurkowski, Chicago, USA

Ita Turowicz / Listy do Autorki / Cezary Zbrojewski
19 sierpnia 2018
Ita Turowicz / Listy do Autorki / Maria Laszczyk z d. Kurkowska
19 sierpnia 2018
Udostępnij to:

Listy do Ity Turowicz
autorki książki „I wszystko w sny odchodzi…”

Andrzej Kurkowski, Chicago, USA

Pani Ito! Październik 2011

Na początek przedstawię się krótko. Jestem sieradzaninem z urodzenia, rocznik 1966. Od osiemnastu lat mieszkam i pracuję w Chicago. Pani książka „I wszystko w sny odchodzi” dotarła do mnie za pośrednictwem mojej kochanej cioci Marii Laszczyk, której bardzo za nią dziękuję. Książka jest wspaniała i bardzo nastrojowa, doskonałe połączenie powieści, dokumentu i dramatu zarazem, podane w pięknej literackiej formie i uzupełnione mnóstwem cennych i unikalnych opisów. Dla mnie dodatkowo to piękny nostalgiczny spacer po moim rodzinnym mieście z Autorką, osobą niezwykle wrażliwą i głęboką duchowo. Dziękuję Pani za tę perłę sieradzkich wspomnień. Książkę natychmiast przeczytałem i jeszcze wielekroć do niej wracam.

Gdy się teraz zastanawiam nad źródłem mojej fascynacji Pani książką, dochodzę do wniosku, że to ona otwarła mi oczy na to, co do tej pory trochę bagatelizowałem… czyli na to, kim jestem, skąd pochodzę, i że mogę być z tego dumny.

Zanim przywołam kilka wspomnień, wydobytych z mojej pamięci przez książkę, powiem coś jeszcze o niej samej.

Już na wstępie zachwyca i wprowadza w nastrój opis dojazdu pociągiem do Sieradza. Ja też doskonale znam tę trasę, te widoki, chociaż nie znałem ich takimi, jakimi je Pani opisała… Dalej pierwszy opis ulicy 15 Grudnia… Kto tylko przeczyta pierwsze słowa, ten niemal natychmiast zdolny jest przenieść się w przeszłość na kartach opisywanych zdarzeń i poznawać lub odkrywać coś, o czym wcześniej nie miał pojęcia, historyczne wydarzenia, ludzi, ich często zawiłe i niezwykłe losy…

Zaiste dziwna to podróż… Trochę nostalgiczna, trochę tajemnicza, trochę zagadkowa, a nawet sensacyjna. A ponad tym wszystkim jakiś dziwny tajemniczy duch zadumy, refleksji, rodząca się skłonność do odszukania własnego miejsca i punktu odniesienia w całym tym niezwykłym kalejdoskopie miejsc i zdarzeń. Czytając cały rozdział poświęcony sieradzkiemu Rynkowi, a mając w pamięci dokładnie układ kamienic i całej jego architektury, mogłem się teraz przenieść w czasie do tamtych opisywanych lat, i dokładnie przyjrzeć temu, co się
wtedy działo.

Przyznam się Pani, że moim marzeniem jako chłopca było zobaczyć sieradzki Rynek z okien okalających go kamienic. Ale, niestety, nikt z moich znajomych tam nie mieszkał, nie miałem więc możliwości spojrzenia z okna, czy też z balkonu, który w czasie wojny Niemcy zdjęli na amunicję. I oto w Pani książce natknąłem się na niezwykle piękne i nastrojowe zdjęcie choinki przy oknie z Rynkiem w tle! I dalej piękne ujęcie Pani w golfiku od Tosi z 1961roku obok choinki z „zimnymi” ogniami. Rarytas!

Ponieważ niedawno otrzymałem kilka rolek starych filmów od kolegi, Sławka Krawczyńskiego, którego ojciec i dziadek zajmowali się trochę fotografią, przeskanowałem je i zamieszczę tu dwa podkolorowane ujęcia starego Sieradza (Rynek z 1 maja 1988 roku).

Niesamowita była dla mnie, udokumentowana zdjęciami Freudenfelda, opowieść o exodusie Żydów z sieradzkiego getta, heroicznej pomocy sióstr urszulanek. Poruszyła mnie piękna chrześcijańska postawa sieradzan, odwołujących się w chwilach grozy do Opatrzności Bożej w kościele klasztornym (opowieść Pani Mamy o łapance przed klasztorem)… Wszystkie te opisy splatają się w niesamowite historyczne dzieło, tak ważne i unikalne dla wszystkich prawdziwych sieradzan, którzy cenią sobie wiedzę o historii swego miasta. Myślę że to książka nie tylko dla ludzi pamiętających tamte czasy, ale także dla młodzieży, która może z zaciekawieniem i w pięknej, poetyckiej atmosferze poznawać dzieje Sieradza oraz jego mieszkańców.

Skąd wiedziałbym na przykład, że apteka w Rynku była pod opieką państwa Turowiczów i miała takie tradycje… Pamiętam swój najwcześniejszy z nią kontakt i być może kupowałem wtedy lekarstwa od samej pani Turowiczowej?… Bodajże w piątej klasie podstawówki pod koniec roku szkolnego dostałem silnego zapalenia ucha. Tata zabrał mnie na pogotowie i doktor orzekł, że gdybyśmy przyszli choć godzinę później, trzeba by było nakłuwać. Wypisał szybko receptę i kazał czym prędzej udać się do apteki po antybiotyk, a następnie natychmiast zażyć. Poszliśmy bezzwłocznie do apteki w Rynku, dzięki Bogu, otwartej. Kto wie, czy nie podała mi leku pani Turowiczowa… Pamiętam to wydarzenie bardzo dobrze ze względu na niesamowity ból, jaki towarzyszy zapaleniu ucha. Po około pół godziny ból zaczął stopniowo ustępować, a po dalszej godzinie praktycznie całkiem zniknął. Takie jest moje osobiste, najwcześniejsze wspomnienie związane z apteką państwa Turowiczów, którą później jeszcze odwiedzałem wielokrotnie.

A oto dziś mogę przeczytać wspomnienia małej dziewczynki Ity, która tak niesamowicie opisuje apteczne zapachy i zapamiętaną przez siebie atmosferę tego miejsca. Tak, Pani Ito, ja też je pamiętam, choć styczność z apteką miałem o wiele rzadziej. Pamiętam dobrze ten zapach ziołowo-nostalgiczny, pachnący zdrowiem, albo… nadzieją.

Pan Grobelny… Tu też dowiedziałem się od Pani niezwykle ciekawych dla mnie rzeczy o kilku pokoleniach sieradzkich grabarzy, a nawet o przechowywanych przez całą okupację skarbach… Nigdy by mi to nie przyszło do głowy, gdy miałem kontakt – taki zwyczajny – z panem Grobelnym w czasie załatwiania z mamą spraw związanych z pogrzebem wujka.

Teraz Warta… ukochana rzeka Pani i mojego dzieciństwa…
Mieszkaliśmy na ulicy Mickiewicza pod numerem 17 (Pani z kolei Rynek 17). Stąd blisko było do rzeki i mostu kolejowego. Gdy byłem dzieckiem, wraz z zaprzyjaźnioną rodziną Krawczyńskich wypływaliśmy kajakiem na drugą stronę rzeki, aby tam, pod namiotem biwakować przy ognisku, piekąc ziemniaki i kiełbaski. Pan Jurek Krawczyński, nasz sąsiad i kolega taty, zabierał nawet starodawny mosiężny samowar, aby parzyć czaj na jodłowych szyszkach. Takie weekendy, jak to się dzisiaj mówi, spędzaliśmy dość często w okolicach nadwarciańskich, pluskając się na dzikich spłachetkach plaży, tuż obok zacumowanego kajaku o zachodzie słońca.
Były to chyba wczesne lata siedemdziesiąte.

Pamiętam, jak kiedyś zostaliśmy na noc pod namiotem. Miałem wtedy jakieś pięć lat. W nocy rozszalała się burza z niesamowitymi piorunami. Deszcz rzęsiście zacinał po tropiku, bębniąc wielkimi kroplami, rozświetlanymi od czasu do czasu zimnym i jaskrawym światłem błyskawic, przy rozdzierającej kanonadzie i nieustannym huku. Bałem się wtedy okropnie, ale chyba nie płakałem. Dziś wspominam to z nostalgią, tak mi się to przeżycie utrwaliło w pamięci, choć nie pamiętam dokładnej daty.

Duże wrażenie zrobiły na mnie zamieszczone w Pani książce fotografie przystani wodnej z lat przedwojennych. Po wojnie to już było co innego. Najbardziej znana mi jest przystań z lat siedemdziesiątych. Uwielbiałem wprost jako dziecko biegać na plażę, a potem jako młody chłopak należałem do klubu kajakarskiego „Żeglina” prowadzonego przez pana Skrzypińskiego, świetnego wioślarza, pedagoga o młodzieżowej aparycji, także dobrego kolegi pana Jurka Krawczyńskiego, „wujka”, jak go nazywałem, oraz mojego taty. Wszyscyśmy mieszkali w jednym bloku na Mickiewicza.

Z rodzicami i Sławkiem Krawczyńskim na wale nad Wartą, 1970

A ileż wspomnień przywołuje zdjęcie otwierające pierwszy rozdział Pani książki. Most kolejowy na Warcie… Czy uwierzy Pani, że znałem praktycznie każde jego przęsło, gdyż uwielbiałem się wspinać i łazić po żebrach i konstrukcji tego mostu. Nie wiem, czy jest Pani wiadome, ale gdzieś pośrodku był mały luk między torami, do którego można się było dostać przez później zainstalowaną siatkę. Następnie po wąskiej drabince w dół na filar, a stamtąd już tylko koci skok na wyspę kolejową, miejsce odizolowane z jednej strony bieżącym korytem Warty, z drugiej nieco zarośniętym wikliną jej starorzeczem, przez które w owych latach siedemdziesiątych trudno się było przeprawić.
Stąd wielka dzikość tego miejsca.

Było ono oazą wszelkiego ptactwa wodnego, często unikalnego, spotykanego głównie na pojezierzach. A tu występującego, nazwijmy to, w mikroskali. Były tam cyranki, nury, perkozy i dzikie kaczki oczywiście. Z ptaszków naziemnych pamiętam wilgi, dzięcioły, kraski, podróżniczki, szczygły, pliszki siwe, dudki, remizy, sójki, czajki, kosy – całe mnóstwo! Raz widziałem w okolicy żwirowni w Męce bociana czarnego (to pięknie mieniący się w tej czerni na tęczowo ptak, jak niektóre gołębie), dalej – zimą – raniuszki, gile, sroki, wrony (z szarymi grzbietami i niebieskimi tęczówkami). Wiele innych. Kiedy indziej mogłem podziwiać siedzącą nieruchomo na konarze sowę śnieżną, potężnego i niezwykle pięknego ptaka. Proszę sobie wyobrazić, że dane mi było nawet ujrzeć bajecznie kolorowego pomurnika, ptaka raczej górskiego, nielicznie występującego w Tatrach, niesamowicie ślicznego. Rzecz w tym, że Sieradz znajdował się akurat na trasie wielu migrujących gatunków, które lubiły sobie przycupnąć na chwilę oddechu akurat na naszej wyspie. A ja mieszkałem dosłownie kilkaset metrów nieopodal.
Kochałem tę naszą wyspę…

Latem można było na nią przepłynąć kajakiem albo wpław, albo przeprawić się po jakimś zwalonym suchym drzewie od strony starorzecza, albo nawet zeskoczyć z filaru na środku mostu. Pani Ito! Ileż przygód i opowieści można by do białego rana snuć przy choince, w czasie długich zimowych wieczorów…
Tyle potrafiło wyczarować jedno zdjęcie z Pani książki…
Oprócz ptaków fascynowały mnie także nietoperze, tajemnicze stworzenia, które często można było zaobserwować wieczorami nad rzeką podczas letnich spacerów, z ich charakterystycznym „cykaniem” (nie wszystkie dźwięki dało się wychwycić ze względu na bardzo wysoką częstotliwość Hz). Ze dwa razy wleciał nawet ten tajemniczy jegomość do mojej sypialni!

Swego czasu należałem też do koła ornitologicznego, które miało swoją siedzibę w Górkach Wschodnich pod Gdańskiem. Jeśli udało mi się gdzieś na Warcie w dzikich warunkach zobaczyć zaobrączkowanego ptaka, na przykład łabędzia, spisywałem numer z jego obrączki i wysyłałem dane do stacji ornitologicznej, kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach go widziałem. Po jakimś czasie otrzymywałem całą historię tego ptaka, gdzie i kiedy się urodził, trasy jego przelotów i inne dane, które to centrum zgromadziło.

Teraz coś innego. W listach Pani brata Jaśka często powraca temat fotografowania. Są też Pani zdjęcia robione przez Jaśka… Dobrze wiem, ile to wówczas wymagało „wiedzy iście tajemnej”. Nie było tak łatwo jak dziś o dobrą fotografię. A wywoływanie zdjęć? Pani Ito, to cały świat opowiadań, z ciemnią, czerwonym światłem, później nieco zmodernizowanym, jaśniejszym oliwkowym… Ileż prób, ileż kombinacji, maskowań, eksperymentowania z papierami, czułością, wywoływaczami (później lepszymi z NRD). Oj, były czasy…

Pamiętam, jak kupiłem sobie kolorową głowicę do powiększalnika „Krokus”. Mogłem wtedy robić i korygować kolorowe zdjęcia!!! Może sobie Pani wyobrazić? (Były to lata 1989-1992). Proces arcytrudny, bo w fotografii kolorowej korekcja barw polega na odwrotności barwowej w danym elemencie spektrum, w stosunku do pozytywu, który jest fotografią ostateczną. Najgorsza jest weryfikacja ostatecznej fotografii. Wszystko to w świetle żarowym (zwykła żarówka), którego „temperatura barwowa” wynosi ok. 3200 kelwinów, wydaje się normalne, ale kiedy wchodzi w grę światło dzienne ok. 5700 kelvinów, wówczas wszystko staje się przeniebieszczone i trzeba zaczynać od początku…. Masakra!!!

Tematyka fotografiki mocno utkwiła mi w pamięci, interesowała mnie bardzo i pasjonowała, była jakby przedłużeniem moich plastycznych zamiłowań. Chcąc uzyskiwać pożądane rezultaty, musiałem zdobywać wiedzę w ramach swoich własnych skromnych możliwości. Wiedzę teoretyczną przyswajałem sobie z fachowej literatury i dalej praktykowałem, używając różnych materiałów fotograficznych, aparatów, realizując ostateczne efekty w zaimprowizowanej ciemni. Z czasem zacząłem rozumieć pewne zasady i zależności, które są niezwykle ważne w osiąganiu pewnych rezultatów, i rządzą prawami optyki oraz procesów fotograficznych.

Temat jest bardzo rozległy. My zahaczyliśmy ledwie o fotografię negatywową, i to w bardzo wąskim zakresie, a jest jeszcze przecież pozytywowa. Jest także wiele technik artystycznych ze sporządzaniem własnej emulsji światłoczułej włącznie. Ja nie wchodziłem aż tak głęboko w arkana technik artystycznych, ale mój kolega Marek Buława, plastyk, sporządzał kiedyś taką emulsję na bazie żelatyny do zastosowania w metodzie sitodruku. Malowaliśmy nią potem tzw. „sito”, czyli specjalną dzianinę z mikroprześwitami, rozciągniętą na solidnej podnoszonej ramie, przy świetle żarowym (emulsja nie jest światłoczuła w stanie mokrym) i wkładaliśmy do ciemni do wyschnięcia. Wtedy stawała się światłoczuła. Oczywiście, ta czułość była o wiele mniejsza niż w standardowych filmach celuloidowych, ale wystarczająca, aby po kilkunastu sekundach naświetlania zarejestrować obraz z rzutnika. Potem, o ile mnie pamięć nie myli, wypłukiwało się nienaświetloną emulsję, tak że sito w tych miejscach stawało się przezierne i przepuszczało farbę drukarską. Następnie podkładało się pod nie papier i za pomocą specjalnej rakli przetłaczało posuwistym ruchem farbę przez sito na kartkę papieru. Dziś te techniki poszły oczywiście niewyobrażalnie do przodu.

Pasja fotografowania towarzyszy mi do dziś

Inną cechę wspólną z Pani bratem Jaśkiem odnalazłem w jego i moim pasjonowaniu się lotnictwem. Nic Pani nie pisze, czy bratu w tym kibicowała. Dla mnie lotnictwo było pasją od najmłodszych dziecinnych lat. Zaraził mnie tym mój tata, który zamierzał pójść do szkoły lotniczej w Dęblinie, ale nie został przyjęty ze względu na jakąś wadę wzroku. Od dziecka lubiłem oglądać zdjęcia samolotów (zwłaszcza wielkich odrzutowców pasażerskich), ale nie tylko… Tata przez wiele lat, jeszcze przed moim narodzeniem, prenumerował miesięcznik „Skrzydlata Polska” i później w zakładach introligatorskich pozszywali mu i oprawili te zbiory w twarde okładki. A w rezultacie ja jako kilkulatek, siedząc na podłodze, mogłem z pasją oglądać te księgi.

Później ta pasja przerodziła się w miłość do modelarstwa kartonowego, a następnie kolekcjonerstwa modeli plastikowych w skali 1:72, czyli popularnego w latach 70. i 80. modelarstwa redukcyjnego. Kiedyś udało mi się nawet skleić kartonowy model polskiego okrętu wojennego, niszczyciela ORP-Grom, instalując w jego wnętrzu silniczek z bateryjką, przenoszący napęd za pomocą wentylka i kawałka szprychy na zewnątrz, gdzie trzeba było tylko zamontować śrubę. Niestety, ówczesne zaopatrzenie naszych modelarni nie pozwalało na zakup maleńkiej plastikowej śrubki do zamontowania, pozostał więc tylko wirujący kikut obracającej się szprychy. Poszycie było zagruntowane i pomalowane wodoodporną farbą chemoutwardzalną i okręt mógł pływać po wodzie, choć pewnie nie za długo.
Powietrze i przestrzeń zawsze mnie fascynowały.

Dodam jeszcze, że dobrze pamiętam nasz stary amfiteatr w parku ze stylową kopułką, tak bardzo romantyczny w porównaniu z dzisiejszą konstrukcją. Wirujący globus, na którym uwielbialiśmy się kręcić i dokazywać. Tata mówił, że wszystkie te huśtawki, zjeżdżalnie i inne elementy do zabawy dla dzieci, które wtedy stały w starym parku ulokowane przy alejkach, były spawane i montowane w zakładach przemysłu dziewiarskiego „Sira”, gdzie wtedy pracował i wraz z innymi spawaczami je montował. Również całe nasze osiedle przy Mickiewicza było wyposażone w przeróżne rakiety, huśtawki i zjeżdżalnie dla dzieci, zafundowane przez „Sirę”.

Karuzela w parku; zdjęcie nadesłane na www.sieradz-praga.pl przez A.A. Falisów

Świat wspomnień, w który mimo woli człowiek się zanurza, czytając Pani książkę, przywiódł mi na myśl wiersz, jaki kilka lat temu pod wpływem głębokiej tęsknoty do Ojczyzny – tak dotkliwie dającej się we znaki na dalekiej obczyźnie – napisałem. To natchnienie przyszło do mnie nagle, kiedy jechałem ulicą Belmont z kościoła do domu, a przed sobą widziałem ogromną czerwoną kulę zachodzącego słońca z pomarańczowymi, „ognistymi” chmurami.

P r z y  o g n i s k u

Widzę ogniska płomienie
Moje całe natchnienie…
Odpływam daleko myślami
Przebiegam po nich latami…

Widzę łąki zielone
Jabłonie, śliwy bielone
Moją ojczystą ziemię
Jedyne moje pragnienie…

Duch wzlata ponad dziedziny
Przemierzam obce krainy
Szybuję nad obłokami
Wyspami, oceanami…

Lecę do polskiej ziemi
Gdzie Warta wstęgą się mieni
Między polami złotymi
Nad obłokami białymi…

Gdzie dzwon farnego kościoła
Wędrowca z daleka woła…
Gdzie chłopskie wozy na polu
Przy zbożu się mozolą

Jadą potem po łące
W oddali gasnące słońce…
Tu chłopak na pastwisku
Stóg siana, bocian w ściernisku

Łęciny z ziemniaków palone
Dymy po łąkach niesione…
Dzieci po rosie goniące
Ziemniaki w popiele dymiące

A pośród nich ja, przy ognisku
Przy swoim palenisku…
Nagle – otwieram oczy!
Wtem nowy obraz wyskoczy

Ceglane mury, szosy
Zgiełk miasta, wieczorne głosy…
Choć pali się jeszcze ognisko
Lecz nic już nie mówię… To wszystko…

Zamykam więc znowu powieki
Może na zawsze, na wieki…
Utulam się w sobie wygodnie
Żegnajcie, moje wy ognie…

 

I jeszcze jeden, który zadedykuję Pani jako dodatek do jesiennych spacerów z Jej tak miłą mojemu sercu książką.

 

T a   c h w i l a…

A kiedy przyjdzie ta chwila
Garnitur założę z jesieni…

Owoc jarzębiny do butonierki włożę
Z wróblami zaśpiewam do wiatru

A kiedy przyjdzie ta chwila…

Złotymi liśćmi zaszeleszczę
Dymem łętowym po łąkach zasnuję

Koszulę z mgły wieczornej oblekę…

I tylko promień porannego słońca
Wskaże mglistą smugą

Pająka, który łzy strąca
Ze swej sieci

(Kiedy przyjdzie ta chwila…)

Udostępnij to: