Pewnego razu po powrocie mamy dowiedzieliśmy się o tragedii nieznanej nam rodziny pod Gruszczycami. W miejscu, gdzie mieszkała matka z czworgiem dzieci, po nalocie została głęboka dziura; żadnego śladu po chacie i ludziach… Pod koniec dnia mój starszy brat Jerzy, o ”niespokojnej duszy”, zaprowadził nas na miejsce tragedii. Najstarszy brat urodził się w 1935 roku. Do szkoły polskie dzieci nie chodziły. Najsmutniej nam było, kiedy matka wraz z innymi polskimi kobietami wychodziła do przymusowej pracy na kilka godzin do żniw i innych prac polowych u niemieckich osadników. Pod koniec wojny były zapędzane z łopatami i szpadlami do kopania okopów. W oczach cztero-pięcioletniej dziewczynki okopy to były „piękne pomieszczenia”, po których lubiłam chodzić, ciesząc się tym, jak przyjemne w dotyku były ich kruszące się ściany. Gdy chciałam zobaczyć, co się dzieje na powierzchni, musiał mnie podnosić do góry mój brat.
Pamiętam także kilkakrotne alarmy i chowanie się w schronach. Mama zabierała dzieci, chleb i wodę; w czasie wojny dla Polaków nie było herbaty. Raz mama zapomniała zabrać na kilka godzin butelkę z mlekiem dla najmłodszej siostry i musiała wysłać do domu moją starszą, sześcioletnią siostrę. Wielką radością dla nas były nieczęste odwiedziny przyjeżdżającego na „urlop” ojca.
Zbliżał się koniec wojny. Przez okno naszej małej chatki pod lasem widać było, jak w popłochu uciekają niemieckie rodziny na wozach i wózkach. Wkrótce wioska była już wolna od najeźdźców, ale nadal panował strach i niepewność. Widok martwych ciał był coraz częstszy. Obok naszej studni leżał martwy młody niemiecki żołnierz. W pozornej nocnej ciszy do naszego mieszkania wtargnęli na „nocleg” trzej gestapowcy, oznajmiając, że prześpią się kilka godzin. Prosili o chleb, ale nie było nic do jedzenia. Pamiętam, jak przed godziną mama zawinęła w białą szmatkę około 15 dag chleba i zagrzebała w skrzynce z trocinami. Dzieciom zakazała szukania, bo to na jutro… Rano, po przebudzeniu, niemieccy żołnierze kazali mamie wyjść z domu i poszukać czegoś do jedzenia.
Na szczęście udało się mamie uprosić od sąsiada dziewięć niewielkich ziemniaków. Jednocześnie powiedziała mu, że ukrywają się u niej trzej niemieccy żołnierze i że bardzo się boi o swoje dzieci. Ziemniaki przyniesione do domu natychmiast wstawiła do gotowania. Ponieważ „goście” bardzo się śpieszyli, wyciągali z wody jeszcze niedogotowane ziemniaki i w pośpiechu je zjadali. Tymczasem mama stojąca przy oknie zauważyła, że od lasu, tyralierą, idzie wojsko, depcząc biały, wysoki śnieg. Zawołała do gestapowców, że idą ich kamraci i niech się z nimi zabiorą. Ale z ich strony padły groźne okrzyki: rus, rus, rus! Chwycili za broń maszynową i ustawili ją, przyklekając, przy oknie izby, w której się znajdowaliśmy. Gestem pokazali, że nie wolno się ruszać. W łóżku obok nich leżała moja starsza siedmioletnia wtedy siostra. Była tak wystraszona, że niezdolna do żadnego ruchu. Ja z mamą, która trzymała małą jedenastomiesięczną siostrę Mirosławę na ręku, i z bratem staliśmy po prawej stronie. Pamiętam, jak kurczowo obejmowałam w talii moją mamę.
Wojsko rosyjskie było już bardzo blisko. Niemcy, nie bacząc na to, że obok siebie mają matkę z czwórką małych dzieci, przy oknie przygotowywali się do ostrzału. Obok nich na podłodze leżało kilka granatów. W pewnym momencie gwałtownie otwarły się drzwi z tyłu domu i padły strzały. Zaskoczeni Niemcy nie zdążyli się odwrócić i tylko podnieśli ręce do góry. Dzięki temu, że mama, przy poszukiwaniu ziemniaków, powiadomiła sąsiadów, iż jest z dziećmi zdana na łaskę niemieckich żołnierzy, sąsiad uprosił, by wojsko oszczędziło ten dom z Bogu ducha winną rodziną. Udało się. Teraz rosyjscy żołnierze, na oczach dzieci, chcieli zastrzelić gestapowców w mieszkaniu. Jednak mój brat rzucił się na szyję rosyjskiego żołnierza, prosząc go o zaniechanie tego. Sowieci wyprowadzili Niemców przed próg chaty, aby tu dokonać egzekucji, ale na prośby i błagania mamy przeprowadzili ich na drugą stronę drogi i tam, przed oknami naszej chaty, rozstrzelali. Ciała padały na siebie martwe. W godzinach nocnych ludzie pościągali z nich ubrania i buty. Ich ogołocone zwłoki leżały tak przez kilka dni.
Wojsko cały czas błyskawicznie przechodziło przez wieś. Dopiero w godzinach wieczornych żołnierze pozajmowali każdy wolny kąt na sen. Pod głowy podkładali po garści siana lub słomy. W tym bałaganie przybył do naszego mieszkania rosyjski żołnierz, który zdjął płaszcz i powiesił go na drzwiach. Zrobiło się cicho i natychmiast zapanował porządek, zainstalowano urządzenia elektryczne i radiowe. Jak się okazało, razem z nami spał dowódca tego oddziału. Wraz z nim przybył kucharz, tłumacz i cały sztab. Do rana panował ład i porządek. W miejscu, gdzie przygotowywali się do obrony niemieccy żołnierze, jak się okazało, wsypali pod pościel kilka garści naboi. Podczas szykowania się do snu, Ruscy znaleźli te naboje, które rozsypały się po podłodze. Pomimo przyjaznych relacji z moją mamą, dowódca natychmiast wezwał strażnika, który stał przy drzwiach izby przez całą noc. Nad ranem dowódca opuścił nasz dom w pięknym, brązowym garniturze. Odchodzący z wojskiem kucharze nie zdążyli wydać żołnierzom całego bigosu z polowej kuchni. Poprosili o pojemnik. W metalową wanienkę do kąpieli dzieci przelali zawartość kotła. Jedzenie było pachnące i mięsne, ale mama nie pozwoliła tego jeść dzieciom. Rozdawała chętnym i jeszcze dużo zostało. Postanowiła nakarmić 12 niemieckich żołnierzy zamkniętych w stodole. Poprosiła rosyjskich wartowników pilnujących jeńców o pozwolenie. Zabronili, ale usunęli się na bok, udając, że nie widzą. Biedni, głodni jeńcy najedli się do syta i jeszcze napełnili menażki. Z drugiej strony stodoły leżał martwy i rozebrany żołnierz niemiecki. Na jego plecach sowieccy żołnierze grali w karty, od czasu do czasu dając klapsa w jego nagie pośladki…
Marek Kasperski