O tych, co w sny odeszli… / Prof. Halina Wilczyńska (1932-2013)

2009 – Dni Krzyżowe na sieradzkiej Pradze
28 października 2018
Znani Sieradzanie / Jadwiga Lew-Starowicz (1944–2014)
2 listopada 2018
2009 – Dni Krzyżowe na sieradzkiej Pradze
28 października 2018
Znani Sieradzanie / Jadwiga Lew-Starowicz (1944–2014)
2 listopada 2018
Udostępnij to:

Stanisław Balbus

Prof. Halina Wilczyńska (29 I 1932 – 8 VIII 2013)

Tego jestem dziś pewien. Gdybym we wczesnej młodości, jeszcze prawie w dzieciństwie, nie spotkał Haliny Wilczyńskiej, całe moje życie przybrałoby inny kształt. Gdybym nie spotkał jej i jeszcze kilku innych znakomitych nauczycieli. A choć była wśród nich najmłodsza, z czasem okazała się dla mnie najważniejsza. Nie przeszedłbym zapewne na emeryturę jako uniwersytecki uczony, wychowawca dziesiątek polonistów i wśród nich kilkunastu doktorów, a nawet kilku profesorów. Tak więc Halina doczekała się jakby polonistycznych wnuków. Sama tak w ostatnich latach ze mną żartowała. I pozwalała mi wierzyć, że w ten sposób spłaciłem choć część zaciągniętego u niej życiowego długu. Lecz to przecież ona sama uchyliła mi niegdyś furtkę na drogę, która doprowadziła mnie do moich wielkich mistrzów, Kazimierza Wyki, Marii Dłuskiej, Jerzego Kuryłowicza, Henryka Markiewicza. To ona obudziła we mnie, otwarła i ukierunkowała wrażliwość literacką, horyzonty humanistyczne oraz późniejsze inklinacje i umiejętności dydaktyczne. Przejmowałem je od niej czasami bezwiednie.
Przekazywała mi je nie tylko na lekcjach, ale też niezauważalnie i jakby mimochodem, w samym codziennym, coraz bardziej przyjacielskim, obcowaniu z nią. A jej lekcje literatury to były dla mnie od samego początku serie radosnych niespodzianek. Odkrywanie nie tylko literatury, lecz – poprzez literaturę – świata. I – w pewien sposób – samego siebie.

Spotkałem ją na samym wstępie do liceum, dosłownie w pierwszym dniu nauki szkolnej, w pierwszej (wtedy to była ósma) klasie. Nie wiem, czy od razu dotarło do mnie, że ona również znalazła się – tuż po studiach uniwersyteckich w Łodzi – w liceum po raz pierwszy, tyle że „po drugiej stronie katedry”. Chociaż przeważnie (i tego pierwszego dnia i często potem) znajdowała się właśnie po tej „naszej stronie”, z nami. Ze swobodnym wdziękiem spacerowała wśród ławek, jakbyśmy wszyscy zebrali się na jakiejś interesującej wycieczce. Była ciepła i ożywiona. I bardzo od razu wydała nam się mądra; bardzo się też starała swoją naturalną swobodę utrzymywać w ryzach autorytatywnej nauczycielskiej powagi (potem to już jej przychodziło zupełnie samo, bezwiednie). A wyglądała wówczas jak młodziutka dziewczyna. Zaciekawiona nami wszystkimi i co rusz nas wszystkich zaciekawiająca. Tym, co opowiada tak mądrze. I tym, jaka jest. A przy tym wszystkim niemal cały czas pozostawała jak gdyby w stanie nieustannej, ożywionej konwersacji. Z całą klasą równocześnie. I bez najmniejszego konwersacyjnego bałaganu. Nie umiem teraz lepiej wyrazić tamtego pierwszego wrażenia sprzed lat.

Był to pamiętny rok 1956. Niebawem miał się zacząć Polski Październik. Nawet w tak wówczas małym miasteczku jak nasze, czuć było w powietrzu pewien niepokój, napięcie i jakby nieokreślone, trochę radosne, wyczekiwanie. A ten młodzieńczo świeży i bezpośredni sposób bycia naszej nauczycielki jakoś to tajemniczo uwypuklał, rozjaśniał. Przybywała wszak niemal wprost z „wielkiego uniwersyteckiego świata”, gdzie zapewne zaczynało już „nadchodzić nowe”, a niejasne dla nas przedwakacyjne echa Poznańskiego Czerwca musiały być chyba mniej niejasne i może nie tak trwożne, jak w naszym zamkniętym sieradzkim światku. Mgliście już tylko pamiętam jakieś niezmiernie dyskretne akcenty aktualne w tamtej swobodnej zbiorowej „rozmowie zapoznawczej” z młodziutką „panią psorką”. Oczywiście, że akcenty bynajmniej nie polityczne. Wtedy to było nie do pomyślenia. Absolutnie nie do pomyślenia. To się odbywało jakoś pośrednio, poprzez wzmianki o nowszej literaturze, o bieżących czasopismach kulturalnych itp. Dobrze pamiętam tylko nieokreślone poczucie nowości, swobody; i tę dumę niedawnych uczniów podstawówki, że jesteśmy oto traktowani „zupełnie jak dorośli”, prawie jak „młodsi koledzy”. To „pani psorka” wniosła od razu, pierwszego dnia nauki w nowej szkole. Nikt, żaden ze starszych od niej profesorów, już nas tak potem nie potraktował.

Więc chociaż ten „powiew nowości i swobody” pozostawał jakiś nieokreślony, nieuchwytny, niezupełnie dla nas jasny, wyczuwaliśmy w jej rozwadze wielką odwagę i szczerość. A w sobie budzącą się do niej ufność. Niebawem miało się to w pełni potwierdzić, całkiem jasno i konkretnie. To było pod koniec następnego miesiąca. Przyszła do klasy, jak zwykle ożywiona, i odkładając od razu na bok jakiegoś, powiedzmy, Biernata z Lublina, oznajmiła, że na Węgrzech wybuchło powstanie. Mówiła coś o trwałej solidarności polsko-węgierskiej, przypomniała generała Bema. Przeczytała nam wiersz węgierskiego romantyka, Petöfiego, na jego cześć. Potem pojawił się jeszcze ten wspaniały rapsod Norwida. Przeczytał go ktoś z nas. Z przyniesionej przez nią książki. I rozpoczęła się normalna lekcja o polsko-węgierskiej walce o wolność, z rozbudzoną ogólną dyskusją, w której nawiązania do wydarzeń aktualnych pojawiały się zupełnie jawnie. Do dziś jasno pamiętam, że na zakończenie „pani profesorka” wyraziła przekonanie, że niebawem jakiś współczesny polski pisarz napisze niedługo o dzisiejszym bohaterstwie Węgrów i o naszej przyjaźni. I tak się przecież stało. Powstawał już wszak choćby Dziennik węgierski Woroszylskiego.

Jeszcze jedno podobnego rodzaju wspomnienie. To musiało być jakoś zaraz po Wielkanocy. Byliśmy już nieźle zżyci. Weszła do klasy zamyślona i dłuższą chwilę siedziała przy katedrze w milczeniu. Nagle, jakby podjęła jakąś decyzję, powiedziała: „Nie będzie dzisiaj normalnej lekcji. Będzie ważna lekcja. Coś wam opowiem”. I opowiadała. Chyba przez pół godziny. Wróciła właśnie z Warszawy, z jakiejś dużej konferencji dla nauczycieli z całej Polski. Powiedziano im tam zapewne co nieco o „tajnym referacie Chruszczowa”, skrytykowano „błędy i wypaczenia”, zrewidowano niektóre fałszerstwa historii w programach szkolnych itd., itd. Teraz to są banały, wtedy to były rewelacje. Ona jednak nie przedstawiała nam bynajmniej żadnego „referatu z referatów”. Mówiła całkowicie od siebie, z pasją. Doskonale przy tym panując nad tym, co mówi, i wiedząc, że mówi to do nastolatków. Mówiła o tym, co musiało ją dławić przez całe lata studiów polonistycznych. O wychowywaniu nas w kłamstwie, o tłumieniu myśli i zamykaniu wiedzy w klatkach. O odcięciu nas od kultury europejskiej.
O wielkich pisarzach, dla których zabrakło miejsca w podręcznikach i w programach szkolnych i o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia; o Witkacym, o Gombrowiczu, o Conradzie, o poetach Powstania Warszawskiego. To naprawdę była „ważna lekcja”. Myślę, że wielu z nas ją zapamiętało na bardzo długo.

Przyszedł mi teraz na myśl jeszcze jeden strzęp nieco podobnego wspomnienia. Lekcja o Conradzie na początku następnego roku szkolnego, chociaż w klasie drugiej (dziewiątej) w programie była, o ile pamiętam, literatura Oświecenia. Zbliżała się setna rocznica jego urodzin i jeszcze przed samymi wakacjami „pani profesorka” trochę nam o nim opowiedziała, o tym, jak był ważny dla młodzieży Powstania Warszawskiego, o powojennej dyskusji Marii Dąbrowskiej z Janem Kottem na temat jego aktualności; i o tym, jak go zaraz po wojnie usunięto z programów szkolnych i nawet z księgarń. „Zadała” nam na wakacje „nadprogramową” lekturę Lorda Jima, „albo przynajmniej Szaleństwa Almayera„. Po wakacjach więc odbyła się taka lekcja, dzięki której mnie przynajmniej Conrad zafascynował, na całe życie. Dotąd dobrze pamiętam, że piękne i obszerne wypracowanie, jako „wstęp do dyskusji”, przeczytał mój serdeczny przyjaciel, Bogdan Owczarek, później profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Muszę jednak mocno podkreślić, że te atrakcyjne dla nas ekskursy nie odbywały się w najmniejszej mierze kosztem realizacji obowiązkowego programu szkolnego. Halina potrafiła to w niepojęty sposób godzić. Choć z punktu widzenia programowej dyscypliny nauczycielskiej było to, o czym nie mieliśmy wówczas pojęcia, poważne wykroczenie.

Stare dzieje. Od tamtych dni minęło prawie 60 lat. I właśnie w tej chwili uświadamiam sobie, że moje żywe kontakty z Haliną trwały dokładnie tyle samo. Więcej niż pół wieku. Cała epoka. I były bliskie niemal „od pierwszego wejrzenia”. Ta bliskość oczywiście narastała etapami, bez najmniejszego przedwczesnego spoufalania się. W okresie szkolnym Halina była dla mnie, jak dla wszystkich innych, zawsze „panią profesorką”. Choć już w dwóch ostatnich klasach wykluwała się rzeczywista przyjaźń. Nigdy tak przeze mnie ani przez nią samą nie nazywana. Ale dojrzewająca wyraźnie. A najwyraźniej już z oddalenia, gdy poszedłem na studia i przeniosłem się do Krakowa, stając się z czasem „czystym Krakusem z Sieradza”, jak mawiali potem z ciepłą złośliwością moi krakowscy przyjaciele. Do śmierci mojej Mamy w 1978 roku odwiedzałem Sieradz często, 5-6 razy rocznie, z przynajmniej miesiącem sieradzkich wakacji. Odwiedzałem wtedy Halinę zawsze, i czasami te odwiedziny przeciągały się do późnej nocy. Interesowało ją wszystko: krakowskie teatry, krakowscy pisarze, bieżące krakowskie życie kulturalne i naukowe, sylwetki i dorobek moich uniwersyteckich mistrzów, niezmiennie pytała, co czytam, potem – co piszę (śledziła uważnie moje teksty w czasopismach, bo dłuższy czas byłem krytykiem literackim), nie do pomyślenia było, żebym nie podarował jej którejś ze swoich ważniejszych publikacji, nie tylko książkowych, także tych w „nadbitkach”; ciekawiło ją serdecznie, kogo znam, z kim się przyjaźnię, w kim się kocham – no wszystko ją ciekawiło.

Była znakomitym pedagogiem, nie tylko dzięki swemu solidnemu wykształceniu i szerokim humanistycznym horyzontom. Znakomitym pedagogiem była przede wszystkim, bo i człowiekiem była znakomitym, o bogatej osobowości, wnikliwości, wrażliwości. Owszem, bywała też chimeryczna, niekiedy trochę kapryśna, potrafiła się rozzłościć, zdarzało się jej popadać w egzaltację, przesadzać w dobrych i niedobrych emocjach, a nawet – rzadko – poddawać się uprzedzeniom. Na ogół bywała pasjonatką. Lecz posiadała też trzeźwe i rzeczowe rozeznanie w sprawach, które budziły jej emocje. Tak wobec dzieł literackich, jak wobec ludzi, z którymi się stykała. Była – zwyczajnie – „normalnym człowiekiem”, zatem nie bez wad. Pełnym człowiekiem. Bogatym wewnętrznie. I nawet niektóre jej wady raczej zbliżały do niej ludzi niż odstręczały.

Miała wielkie poczucie humoru. Więc i swoje fascynacje, nawet egzaltacje, potrafiła tonować dystansem. Świetnie i z taktem operowała ironią. Zarówno wobec ludzi, jak i literatury. Umiała też świetnie wyczuć ironię w literaturze. I na to – mnie przynajmniej – znacząco uwrażliwiła. Wobec ludzi – swych uczniów bynajmniej nie wyłączając – bywała niekiedy złośliwa i kpiarska. Na zjadliwość jednak i szyderstwo nie pozwalała jej wewnętrzna delikatność, taktowność. Kpinę czy drwinę, zwykle w połączeniu z pobłażliwością, stosowała niekiedy jako narzędzie dydaktyczne wobec mniej pojętnych czy bardziej leniwych uczniów. Nikt prawie nie przejmował się jej krzykiem (a krzyczeć też potrafiła, o jak jeszcze!). Ale każdy bał się jej oceniającej drwiny. Funkcjonowała ona wśród nas jak bardzo marna ocena. Nie niedostateczna. Gorzej – bo jak „trójka minus”; gdyż nie dość, że ocena marna, to jeszcze w dodatku zabarwiona deprecjonującym politowaniem.

W swoim stosunku do świata, do sztuki, do innych ludzi, do uczniów zwłaszcza – w tajemniczy sposób łączyła i godziła rozmaite sprzeczności: serdeczność z rzeczowością, czasami surowością; swobodę bycia i bezpośredniość z dużymi wymaganiami i pryncypialnością; lekkie „artystyczne” rozwichrzenie z systematycznością; gruntowność z nieobowiązującą błyskotliwością; szerokie horyzonty z szacunkiem dla konkretu i szczegółu; widzenie panoramiczne z wiedzą rzeczowo analityczną. Nie lubiła natomiast abstrakcji teoretycznej. I gramatyki. Nauczanie tej ostatniej ograniczała do „minimum w ramach przyzwoitości”. Tych ostatnich jej „nielubień” nie przejąłem. W najmniejszej mierze. Zostałem akurat, jakby jej na przekór, lingwistą i teoretykiem literatury. Nie sądzę, aby kiedykolwiek miała mi to za złe. Była – a przynajmniej bardzo starała się być – tolerancyjna.

Z natury była na ogół fascynatką i potrafiła fascynować innych. Nie tyle sobą samą, ile przedmiotami własnych fascynacji. Wciągać, rozbudzać podobne fascynacje u innych. Zarażać. W życiu prywatnym oczywiście także. Ale ja najpierw zobaczyłem to w szkole. Za moich czasów nauczanie polskiego w liceum to był przede wszystkim chronologiczny kurs historii literatury polskiej, z mikroskopijnymi dodatkami europejskiej. Na pierwszą klasę licealną – kiedy to się z Haliną poznaliśmy – przypadała literatura staropolska, a więc najpierw średniowiecze. W Polsce to, co się ze średniowiecza zachowało, to literackie szczątki lub zalążki, jak kto woli. W dodatku w słabo zrozumiałym języku. I ona na podstawie tych martwych zabytków – Satyry na leniwych chłopów, Rozmowy mistrza Polikarpa ze śmiercią, Legendy o św. Aleksym, bajek Ezopowych Biernata z Lublina itp. – potrafiła wzbudzić i poprowadzić autentyczne klasowe dyskusje na temat żywych wartości ludzkich. I umiała ponadprogramowo, choć formalnie „w ramach programu” – wszystkie te „starocie” uatrakcyjnić. Czytaliśmy – i omawialiśmy – w pierwszej klasie fragmenty wspaniałej Pieśni o Rolandzie, wzruszające nas niepomiernie fragmenty Tristana i Izoldy. Kto zaś chciał, to mógł przeczytać całość.

Nie miała oczywiście najmniejszych złudzeń, że wszystkich nas wychowa na humanistów. Jej przedmiot cieszył się jednak wśród uczniów powszechnym szacunkiem i wzbudzał zainteresowanie nawet u tych, którzy nie mieli żadnych humanistycznych ambicji i zdolności. Bardzo szybko stała się dla nas jednym z czołowych w tym gronie nauczycielskim autentycznych autorytetów, chociaż była, jak wspomniałem, ze wszystkich najmłodsza. Miała chyba nie więcej niż 23-24 lata. Jej własny stosunek do nauczanego przedmiotu, jej pasja i solidność, jej dydaktyczna swoboda i wymagania serio – udzielały się prawie automatycznie i prawie wszystkim choć trochę wrażliwym – jak gdyby przez osmozę. Jej „metodyka nauczania” przedmiotu nie wywodziła się z podręczników akademickich, ale tkwiła niejako w głębi jej osobowości.

I jeśli ja sam odkryłem w sobie po wielu latach talent (a przynajmniej umiejętności) pedagoga, to zaczątki swojej nauczycielskiej postawy i stosunku do własnych uczniów wziąłem wprost od niej, nie wiedząc jeszcze, co mianowicie biorę. Przejąłem bezwiednie. Po prostu przez przykład, który w ciągu kilku lat szkolnych miałem niemal codziennie przed sobą.

Nie wiem, nie pamiętam, kto z nas to wymyślił i dlaczego, ale w szkole prawie wszyscy – zaocznie – mówiliśmy o niej Zonia. To tak bardzo do niej przylgnęło, że niektórzy nie pamiętali nawet, jak naprawdę ma na imię. Nie było w tym odrobiny lekceważenia, co najwyżej trochę uczniowskiej (szczeniackiej cokolwiek) poufałości. Taka była jakaś dziewczęca, pełna młodzieńczego wdzięku, bezpośrednia, emocjonalna – no słowem – Zonia! Po kilku latach pracy wyszła za mąż za niewiele od niej starszego naszego nauczyciela fizyki (bardzo znakomitego nauczyciela), Kazimierza Wilczyńskiego, uroczego, mądrego człowieka o wielkiej kulturze osobistej i żywych zainteresowaniach humanistycznych (mówiło się o nim „Kaziu”, bardzo serdecznie). W styczniu 1960 roku urodziła im się pierwsza córka, Agnieszka (dziś lekarka). W następnych latach jeszcze trzy córki: Justyna, Monika i Malwina (Malwina, jak już mieszkałem na dobre w Krakowie). Dwie średnie trochę mi się myliły, za rzadko je widywałem, ale Agnieszka od początku stała mi się jakoś szczególnie bliska. No, ostatecznie nosiłem ją na rękach. Dosłownie.

Tak więc już w przedostatniej klasie licealnej odwiedzałem nie tylko Halinę, ale po prostu Ich Dom, stając się zwolna „przyjacielem domu”. Po jakimś czasie wraz z moją pierwszą żoną, Basią (romanistką z zawodu, też „jagiellońską”). Bardzo sobie przypadli do gustu. I do serca. Pamiętam doskonale pierwsze ich (Hali i Kazia, bez dzieci) odwiedziny w naszym krakowskim domu, chyba w 1975 roku, w maju lub czerwcu. Zawiadomili nas, że będą się opiekowali wycieczką szkolną do Krakowa. Więc odnaleźliśmy ich w młodzieżowym schronisku przy (słynnych skądinąd) krakowskich Oleandrach, tuż nad Błoniami, przy pięknym parku Jordana. Przywieźliśmy ich do siebie na kolację i ta kolacja potrwała prawie do śniadania (przy stosunkowo umiarkowanych drinkach, z wermutu, dżinu i toniku). Potem odprowadzaliśmy ich nieśpiesznym spacerem „przez cały nocny Kraków”. Kiedy dobrnęliśmy do ich noclegowni, nocny Kraków zrobił się już całkiem dzienny. Znacznie później Hala zdążyła też poznać drugą moją, warszawską, ukochaną żonę, Zosię. Darzyła ją (z pełną wzajemnością) iście czułą sympatią i nigdy nie zapomniała o majowych życzeniach na jej imieniny, na jedne i drugie święta, czy o serdecznych słowach na kartce pocztowej „tak sobie, bez okazji”.

Halina Wilczyńska – muszę to koniecznie powtórzyć – była świetną nauczycielką. Naprawdę wybitną. Doskonale wykształconą i obdarzoną przy tym wrodzonym pedagogicznym talentem. I pasją. Dla mnie – i może nie tylko dla mnie – wśród grona pedagogicznego naszej szkoły była jak latarnia morska. Choć chętnie, zwłaszcza po latach, przyznaję, że nauczycieli miałem znakomitych, przynajmniej kilku z nich. W ogóle zresztą z perspektywy czasu widzę, że kończyłem bezsprzecznie jedno z najlepszych liceów polskich. Mam skalę porównawczą: przez lat kilkadziesiąt na moje zajęcia uniwersyteckie (i egzaminy, oczywiście) przychodzili studenci wywodzący się z dziesiątek polskich liceów. Liceum Kazimierza Jagiellończyka to była w owych czasach taka „mała wszechnica”, taki „przed-uniwersytet”. I choć to może zabrzmieć akurat tutaj nieskromnie – wychodzili z niego znakomicie wykształceni maturzyści.

Wymienię kilkoro z mojego rocznika (a więc bez wyjątku uczniów pani Haliny Wilczyńskiej), których najlepiej zapamiętałem (bo i trudno byłoby ich nie zapamiętać). A więc profesor Zbigniew Lew-Starowicz, powszechnie znany, nie tylko w Polsce, wybitny seksuolog; siedziałem z nim przez rok w jednej ławce; a więc, wspomniany już, Bogdan Owczarek, polonista, profesor UW; a więc Kazia Górajówna (nie wiem, jak się dziś nazywa), profesor matematyki Uniwersytetu Łódzkiego; a więc Ita Turowicz, polonistka, potem filmoznawczyni, potem dziennikarka, potem edytorka, a w końcu, jak się okazało, bardzo utalentowana pisarka; i jej mąż Staszek Kwiatkowski, marynarz rybołówstwa dalekomorskiego i psycholog; Grażyna Krajewska, świetna śpiewaczka operowa i operetkowa, profesor w łódzkiej Akademii Muzycznej (spotkaliśmy się na początku lat 90. w Belwederze przy wręczaniu nam dyplomów profesorskich); dwie sędziny: Jagoda Denga-Wojewoda i Mirka Niewiadomska-Kappes; długoletnia kierowniczka apteki Jola Makońska-Drajling; wreszcie mój odwiecznie najbliższy przyjaciel, Mirek Toboła, wybitny inżynier, budowniczy dróg i mostów, w tym jednego, bardzo słynnego, w Warszawie, budował także centralną magistralę kolejową; drugi bliski przyjaciel, Andrzej Tomaszewicz, doktor habilitowany Uniwersytetu Łódzkiego, wybitny badacz dziejów Ziemi Sieradzkiej, kombatant „podziemia” po stanie wojennym, senator RP w I i II kadencji. Jak widać, spod skrzydeł pani profesor Haliny Wilczyńskiej wychodziły pisklęta różnej maści. Bynajmniej nie tylko poloniści. Ale jednego jestem pewien (bo wszystkich wymienionych dobrze znam do dziś), niezależnie od obranego zawodu, wszystkim im zostały wszczepione we wczesnej młodości geny kultury humanistycznej. I są przez nich kultywowane. Halina wychowała, można powiedzieć „zawodowo”, także wszystkie trzy moje młodsze siostry. Bożena ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, Marysia literaturoznawstwo słowiańskie na Jagiellońskim, Grażyna polonistykę w krakowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Wszystkie uważają Halinę za swoją najważniejszą nauczycielkę i wszystkie darzyły ją dozgonną przyjaźnią.
Na początku lat 70. Halina zmuszona była zmienić szkołę. Było to dla niej najpierw bardzo bolesne (i bardzo niesprawiedliwe). Ale potem tę nową szkołę polubiła. I ją w niej powszechnie polubiono.

Gdzieś pod koniec tego dziesięciolecia obudziła się w niej głęboka religijność. Niewiele o tym rozmawialiśmy. Ale trochę rozmawialiśmy. Na tyle, żebym wiedział, jak bardzo to było u niej głębokie i szczere. Raz samo to jakoś wypłynęło w którejś z dłuższych rozmów. Nie pamiętam już dobrze, kiedy to było. Sama jednak scena wieczornej rozmowy na kanapie w jej mieszkaniu wyraźnie staje mi w oczach. Chyba „w wolnej Polsce”, podczas jednego z moich rzadkich już wtedy pobytów w Sieradzu. Tyle wiem na pewno, że wróciła niedawno z pielgrzymki do Ziemi Świętej. Bo ten „dyskurs religijny” wyłonił nam się jakoś niespodzianie z jej barwnej, pełnej fascynacji, chwilami nawet egzaltacji „opowieści podróżniczej”. Treść rozmowy całkowicie mi się ulotniła. Wyraziście natomiast pamiętam, że przechowywała dla mnie już od jakiegoś czasu prezent podróżny. Szczególnie dla mnie wzruszający, i wówczas i teraz. Otóż pamiętając o mojej, stosunkowo niedawnej, głębokiej sympatii do judaizmu, przywiozła mi z Jerozolimy miniaturę świątynnej menory, z pięknego i cennego jasnego mosiądzu. Stoi nad moim biurkiem, jakby stała tam od niepamiętnych czasów. Słyszę niemal wciąż ten charakterystycznie metaliczny głos Haliny, ożywiony, radośnie zdziwiony, i lekko niedowierzający, kiedy powiedziałem, że menora pierwotnie oznaczała drugie święte drzewo rajskie, Drzewo Życia. Musiałem od razu – „no, natychmiast!” wyszukać w jej domowej Biblii Tysiąclecia III rozdział Księgi Rodzaju, aby „udokumentować”, że w Edenie były rzeczywiście d w a święte drzewa i że to drugie zostało przez archanioła z mieczem uchronione przed „pierworodnym świętokradztwem” naszych prarodziców. Z ciągle żywym wzruszeniem pamiętam jej wręcz dziewczęce olśnienie tą „rewelacją”. Zachowywała się prawie jak któraś z moich ulubionych doktorantek. Mój Boże! Tak jeszcze niedawno to było…

Cofnę się trochę w czasie i wrócę na chwilę (co już zapowiadałem na samym początku) do grona pedagogicznego naszego liceum, wśród którego Halina była dla mnie tak wyjątkowo ważna. Do tych kilkorga nauczycieli, którzy – podobnie jak ona – zaważyli na moim życiu. Najważniejszym z nich pozostaje Karol Olecki, starszy od Haliny o co najmniej 20 lat. Uczył łaciny (a mnie, prywatnie i zupełnie bezinteresownie, także greki); zdawałem u niego maturę z łaciny. Jemu najbardziej zawdzięczam mocne fundamenty całego mojego klasycznego wykształcenia humanistycznego. Dodam przy okazji, że wspomniana już tutaj Ita Turowicz pieczołowicie opracowała edytorsko i przyczyniła się do wydania pod koniec ubiegłego roku jego naprawdę frapujących wspomnień. (Dzięki, Ito!). Obok niego pani Maria Kodjaszewska, seniorka naszego liceum (uczyła w nim przed wojną jeszcze rodziców moich szkolnych kolegów). Wykładała nam geografię i astronomię (to dzięki niej odróżniam dotąd wszystkie gwiazdozbiory). Najważniejsze jednak, że w ostatnich dwóch klasach uczyła mnie również rosyjskiego (w 1914 roku została z rodziną wysiedlona w głąb Rosji i ukończyła rosyjskie gimnazjum klasyczne). To ona pierwsza pokazała mi wreszcie prawdziwe piękno języka rosyjskiego (który wcześniej w PRL-u uchodził powszechnie za prymitywne narzędzie „ruskiej propagandy” i był lekceważony). Pokazała wielkość wspaniałej literatury rosyjskiej, szczególnie poezji, ale także Gogola, Czechowa i Dostojewskiego. Dzięki niej w pomaturalne wakacje przeczytałem w oryginale Idiotę, potem Biesy. Ważna dla mnie była (znacznie młodsza od tych dwojga) Janina Mrozińska, matematyczka, która pierwsza nauczyła mnie nie tylko solidnie poznawać, ale i głęboko polubić matematykę, dostrzegać w niej piękno harmonii i nieskończonych perspektyw ładu, prawie jak w muzyce, tyle że bezgłośnie. I jeszcze pani Maria Klinkawska, historyczka (no, historia to była moja pasja od wczesnego dzieciństwa; głównie dzięki Ojcu, z zawodu piekarzowi, człowiekowi wielkiej, samodzielnie nabytej wiedzy i wielkiej a skromnej mądrości). Oraz drugi historyk, niewiele starszy od Haliny, Wojtek Zientarski, z którym historyczna pasja połączyła mnie wręcz więzami przyjaźni (był także świetnym muzykiem, skrzypkiem; i to stworzyło nasze „dodatkowe łącze”, bo choć sam nie grałem, muzyka była – i jest nadal – wielką miłością mego życia).

Zawdzięczam im wszystkim więcej, niż byłbym to w stanie dziś wyrazić. Po pół wieku ciągle to wdzięczność żywa. Aliści – toutes proportions gardées – Halinie jednak zawdzięczam najwięcej. I tylko z nią się głęboko zaprzyjaźniłem. Była ona w tej przyjaźni konsekwentna i wierna do samego końca. Niestety, sam nie byłem w stanie tak do końca wytrwać w wierności wzajemnej. Tak to, niestety, mogła w ostatnim roku swego życia odczuć. I bardzo się tym smucę. Nie odpisałem w zeszłym roku, ani nie odtelefonowałem na jej ostatnią karteczkę do nas, z okazji moich i Zosi imienin. Nie mogłem też być na jej pogrzebie. Nawet wiadomość o jej śmierci dotarła do mnie ze znacznym opóźnieniem. Przez całą poprzednią wiosnę, lato i jesień pochłaniała mnie bez reszty choroba i nadchodząca nieuchronnie śmierć Zosi; świat słabo wówczas do mnie docierał. Myślę, że Halina mi to jej zaniedbanie wybaczy. Bo jak zawsze dotąd – zrozumie. Najpierw byłem dojrzewającym dzieckiem, a ona młodą dojrzałą i mądrą dziewczyną, przewodniczką i opiekunką. Potem byłem obiecującym, i czasami nieznośnym, młodzieńcem, a ona doświadczoną nauczycielką i przyjaciółką. Trochę później ja sam stałem się młodym nauczycielem, uczonym i pisarzem, a ona dyskretnie, z daleka we wszystkim mi towarzyszyła i była ze mnie dumna. Później jeszcze – na długi czas oboje staliśmy się bliskimi sobie kolegami i „niemal rówieśnikami”; taka różnica wieku po pięćdziesiątce zupełnie przestaje się liczyć. Wreszcie staliśmy się – nie wiadomo, jak i kiedy – dwojgiem tak samo starych ludzi. I starych przyjaciół. Teraz będzie mi jej bardzo brakowało.

Stanisław Balbus

===================

Pożegnanie Pani mgr Haliny Wilczyńskiej
wygłoszone podczas Mszy św. pogrzebowej w sieradzkiej kolegiacie
w dniu 12 sierpnia 2013 roku

Niełatwo jest mówić, kiedy żal serce ściska, a smutek paraliżuje usta i język, kiedy żegna się drogą Koleżankę i wieloletnią współpracownicę, Panią mgr Halinę Wilczyńską, wybitną polonistkę, niedoścignioną humanistkę.

Szanowna Pani Profesor, wychowałaś i wykształciłaś wspólnie z nami, swoimi koleżankami i kolegami, kilkadziesiąt roczników absolwentów z dwóch szkół – Liceum Ogólnokształcącego im. Kazimierza Jagiellończyka i Technikum Ekonomicznego. Przekazałaś młodzieży ogromną swoją wiedzę, niezwykły, twórczy intelekt i wysoką kulturę bycia. Nasi absolwenci cieszą się powszechnym uznaniem, szacunkiem i zaufaniem.

Kochana Halinko, wspólnie z mężem wychowałaś i wysoko wykształciłaś cztery córki, które też są wybitne w swoich wyuczonych specjalnościach.

Niezapomniana Koleżanko, niezrównana Pani Profesor, zasłużyłaś na najwyższe uznanie, szacunek i wdzięczność za swój trud, heroiczną twórczą pracę i za poświęcenie. Dziękujemy Ci za wszystko. Będziemy Ciebie pamiętać do końca naszego życia, będziemy wspominać z wielką czcią i żalem, że już nie ma Ciebie wśród nas.

A że przez całe swoje życie byłaś wierna Panu Bogu, to dziś żegnając Ciebie, prosimy Pana Boga, aby przyjął Cię do swojego Niebieskiego Królestwa i dał Ci żywot wieczny u swego boku. Spoczywaj w pokoju.

W imieniu nas wszystkich tu zebranych przekazuję serdeczne wyrazy współczucia całej rodzinie państwa Wilczyńskich, mężowi, córkom, wnukom, bliższej i dalszej rodzinie.

Jesteśmy z Wami w Waszym bólu i cierpieniu. Niech Dobry Bóg ulży Wam w Waszej rozpaczy.

Niech mi wolno będzie w imieniu nas wszystkich podziękować Czcigodnym Księżom za uroczyste nabożeństwo pogrzebowe, za Mszę świętą, za modlitwę. Serdeczne Bóg zapłać.

Irena Maciuszonek,
długoletnia dyrektorka szkoły

==================

WIECZNY ODPOCZYNEK RACZ JEJ DAĆ, PANIE, A ŚWIATŁOŚĆ WIEKUISTA
NIECHAJ JEJ ŚWIECI,
NIECH ODPOCZYWA W POKOJU WIECZNYM. AMEN.

 

***

Zobacz także:

Udostępnij to: