Ita Turowicz / Jesienne spacery z książką…
18 sierpnia 2018Ita Turowicz / Listy do Autorki / Eulalia Paszkiewicz
19 sierpnia 2018„I wszystko w sny odchodzi… Memuar sieradzki„
Moje rysunki
na który wcześniej nie zwróciłam uwagi. Brakuje w niej Pani rysunków.
Laurka dla Taty na stronie 45 jest super i aż chce się krzyczeć:
d l a c z e g o w k s i ą ż c e n i e m a P a n i r y s u n k ó w?!
Irena Witkowska
Kogoś, kto by się spodziewał tutaj profesjonalnej grafiki czy reprodukcji dzieł choć w pewnej mierze artystycznych, muszę rozczarować. Rzecz będzie o rysunkach całkowicie amatorskich, towarzyszących zwykłemu życiu. Ale skoro jest zapotrzebowanie czytelnicze – proszę bardzo. W naszej rodzinie rysowali niemal wszyscy. Dla siebie, w upominku dla kogoś, z potrzeby wyrażenia czegoś odzywającego się w sercu, albo po prostu dla dania upustu wrodzonym zdolnościom i zainteresowaniom. Rysował tata, jego brat Henryk, rysowała siostra taty, ciocia Janka. Mama chętnie wykonywała, całkiem urocze, rysunki chryzantemek, opatrując nimi – niczym znakiem firmowym – swoje listy. Rysowali od dziecka również moi bracia. I ja. Najczęściej w wakacje, kiedy czasu było dużo, a jego wróg i zjadacz – telewizor – jeszcze nie gościł w naszym domu. Jurek rysował najchętniej martwą naturę i swoje portrety. Według zasady – im brzydsze, tym lepsze. Jasiek samoloty, motory i auta. Albo dowcipy. Mnie interesowały tylko i wyłącznie postaci ludzkie, a później, w miarę krystalizowania się upodobań – same głowy, twarze. Zaczęło się zaś od pierwszych, kreślonych w przedszkolu niezdarnych figur z krzyżykiem zamiast ust, podpisywanych skrupulatnie przez mamę, żeby nie stracić szczegółowej wiedzy o tym, kogo przedstawiają. Pokażę opatrzone maminymi nadpisami krakowiankę i sieradzankę. Rysowała pięciolatka, jak mówi data na zeszycie. Proszę zwrócić uwagę, że o ile strój krakowianki przewyższa strojnością skromny ubiór sieradzanki, o tyle figura tej pierwszej z rachitycznymi nóżkami ma się nijak do zgrabnej figurki i nóżek naszej krajanki. Lokalny patriotyzm niemal od urodzenia.
W szkole podstawowej doszły rysunki papierowych laleczek, którym dorysowywałyśmy całą szafę ubiorów, niedostępnych z powodu powojennego i ustrojowego ubóstwa dla ich „mam” i autorek. Niebawem wyspecjalizowałam się też w rysowaniu i malowaniu buziek na kartkach świątecznych, „produkowanych” przez ciocię Jankę i rozprowadzanych wśród grona znajomych, by za uzyskany zarobek móc naszykować paczki pod choinkę dla czwórki kochanych jak własne dzieci bratanków.
Przytoczę tu miłe sercu wspomnienie, przysłane mi przez wrażliwą – jak się okazuje – również na plastyczną twórczość Irenę Witkowską, Gogę. „Pogodną osobę p. Janeczki Turowicz najczęściej wspominam przy okazji Wielkanocy. Podobnie jak moja siostra, Danusia Truszkowska. Marzy nam się, żeby jeszcze kiedyś zobaczyć kartki świąteczne malowane jej ręką. Mój Tato, w naszej rodzinie zajmujący się wysyłaniem życzeń, zawsze zamawiał u p. Janeczki kartki, które przez krótki czas przed wysłaniem cieszyły nasze oko”. Kartki były malowane ręką cioci, ale buzie obecnych na nich dzieciaczków musiałam rysować ja, uznana przez ciocię za specjalistkę w tej dziedzinie. I ze wstydem wyznam, że czasem długo dawałam się prosić. Ponieważ nie zachowała się żadna ze świątecznych pocztówek, pokażę kartkę pokrytą haftem, którą ciocia podarowała z życzeniami naszemu synowi Michałowi z okazji Pierwszej Komunii świętej.
Epizod z czapeczką Witka był dramatyczny, dotyczył oblania jej przeze mnie atramentem. Tu sytuacja wygląda na w pełni bezpieczną. A zwracam na nią uwagę dlatego, że rysunek pogrążonego w lekturze Jurka, wyciągniętego w zaciszu domowym na tapczanie, jest niezbitym dowodem prawdziwości mojej opinii, iż niemal wszyscy chłopcy wówczas nosili na okrągło te czapeczki wzorem naszej kolarskiej ekipy ze Staszkiem Królakiem, zwycięzcą Wyścigu Pokoju w 1956 roku, a zwłaszcza z ulubieńcem kibiców, małym „Elkiem”, Eligiuszem Grabowskim. Kolejny rysunek również pokazuje czytającego Jurka. Bo tylko czytając, był w stanie przetrzymać „pozowanie”.
Owa zgoda na pozowanie do rysunku każdorazowo musiała być poprzedzona negocjacjami, co mianowicie byłabym gotowa oddać lub poświęcić za cenę nieruchomego siedzenia czy leżenia, lub z czego ewentualnie na rzecz ofiarnego modela zrezygnować. Byłam gotowa i ponosiłam te ofiary, kiedy nie zadziałała zawsze stawiana oferta: „Ty też będziesz mógł mnie sobie porysować”.
Jurek
Myślę, że rysunki najczęściej towarzyszącego mi w artystycznej twórczości Jaśka nie zachowały się z uwagi na jednak pięcioletnią różnicę w dojrzałości osoby i obrazka. Potem różnica lat między nami nie miała już większego znaczenia, ale w opisywanym okresie Jasiek był dziesięciolatkiem, podczas gdy ja dobijałam piętnastki, czyli byłam panną. Pokażę, jak to wyglądało. Tym niemniej, choć ja tu jestem pannicą co się zowie, a on niedużym chłopaczkiem – to jednak on ustawił statyw, na nim niemiecką przedwojenną baldę taty z nastawioną przesłoną, odległością i samowyzwalaczem, po czym zdążył jeszcze dobiec, by stanąć w wyszukanej pozie giermka podającego mi dwornym gestem książkę. A książka też nie była byle jaka, tylko luksusowe wydanie, w skóropodobnej oprawie, książki kucharskiej rosyjskiej, raczej radzieckiej, z 1951 chyba roku, z przedmową samego Wissarionowicza Stalina! Dostaliśmy ją od państwa Ciborskich i chętnie jako dzieci oglądaliśmy – z uwagi na zdjęcia bogato zastawionych stołów z ciastami, tortami, szampanami chłodzącymi się w wykwintnych wiaderkach, z nieznanym nam całkiem kawiorem wszystkich kolorów, mięsiwem, rybami i owocami różnorakich stref klimatycznych. Czyli tym wszystkim, czego nie tylko myśmy nie oglądali w swoim domu, ale i reszta zwykłych ludzi z Sojuza i podporządkowanych mu krajów. A tak chytrze i kolorowo próbowano nam sprzedać ów komunistyczny dostatek i raj!
Ja z Jasiem
Powyższe zdjęcie prowokuje mnie jeszcze do dodania pewnego wspomnienia, pokazującego, jak przestronne wnętrza pobudzają w człowieku energię. Jesteśmy w sypialni, wyposażonej także w biurka do nauki moje i siostry, przed nami okno z widokiem na Rynek, za nami drzwi do stołowego, za którym jest przedpokój, a za nim kuchnia. W takiej amfiladzie. (Był jeszcze pokoik chłopców w bok od stołowego). Otóż niczego nie lubiłam tak bardzo, jak zostawać samej w domu, co z uwagi na liczną rodzinę było rzadkością. Ale kiedy już się zdarzyło, rozpierało mnie takie uczucie wolności i energii, że od okna (tego na Rynek) rozpędzałam się, pędziłam przez stołowy, przeskakując róg trochę widocznego na zdjęciu tapczanu, przez przedpokój i do drzwi wyjściowych w kuchni. Tam odbijałam się od mety i gnałam z powrotem, znów przeskakując tapczan. Do tego właśnie przydawała się ta amfilada. Proszę spróbować takiego wyczynu w dzisiejszych blokowych wnętrzach…
Ale wracam od skoków przez tapczan do rysunków. Dwa następne zostały wykonane na podstawie fotografii. Najpierw postanowiłam narysować babcię. Rysunek babuni znalazł takie uznanie w oczach mojej nauczycielki muzyki, pani Marii Pertkiewicz, że zwróciła się do mnie z prośbą, bym w prezencie imieninowym dla niej narysowała ze zdjęcia portrecik ukochanej siostrzenicy, Hani Bartochowskiej, wówczas bodaj jeszcze studentki, potem pracownicy centrali handlu zagranicznego w Warszawie. Fotografia została mi wręczona, portrecik z wielką tremą narysowany, po czym – oprawiony w rameczki wisiał zawsze w pokoju, gdzie odbywały się lekcje, nad pianinem, obok reprodukcji portretu Chopina pędzla Eugène Delacroix.
Pani Maria dzieci nie miała, nie była zresztą zamężną, i osierocona w dzieciństwie siostrzenica zajmowała pierwsze i czułe miejsce w jej sercu. Poza mieszkaniem w Sieradzu, róg Krakowskiego Przedmieścia i Polnej, pierwsze piętro, dokąd dwa razy w tygodniu udawałam się z nutami pod pachą – obie umuzykalnione siostry Maria i Zofia Pertkiewicz (Zofia grająca z talentem na skrzypcach) miały w Rafałówce domek, poprzednio własność – o ile dobrze pamiętam – rodziców Hani, której ojciec był leśniczym w lasach rossoszyckich. Formalnie zatem spadkobierczynią domu była Hania, ale ponieważ od czasu studiów przebywała na stałe w Warszawie, rolę faktycznych właścicielek pełniły panie Maria i Zofia.
Do tego uroczego modrzewiowego dworku, położonego na skraju lasu, z facjatką i balkonem na piętrze, z mrocznym salonem na parterze, gdzie w oczy rzucały się dwa atrybuty wielkiej sztuki – dużych rozmiarów reprodukcja „Bitwy pod Grunwaldem” Matejki na ścianie i pianino z prawej przy oknie – jeździliśmy latem, kiedyś nawet z mamą, Jurkiem, Jaśkiem, Józiem Krzyżanowskim i Stasiem Balbusem. Poza spacerami po lesie, podwieczorkiem na werandzie – nie mogło się obejść bez muzyki, grania, często na cztery ręce z panią Marią, i melodeklamacji. Były to przeurocze czasy, urocza zupełnie właścicielka Rafałówki… W połowie lat dziewięćdziesiątych, na szczęście już po śmierci zarówno pani Marii, jak i w kilka lat później pani Zofii – dworek w Rafałówce spłonął, podpalony ponoć przez psychopatę, który dopiero co wyszedł z więzienia, a przedtem ze szpitala w Warcie. Spaliło się wszystko, do gołych fundamentów. W domu nikogo nie było, ale wyobrażenie płonącego pianina z jego biało-czarną klawiaturą lizaną jęzorami ognia dotykało mnie długo i do żywego poczuciem jakiegoś pogańskiego świętokradztwa.Ponieważ nie mam nawet zdjęcia portreciku Hani Bartochowskiej, pokażę rysunek babuni, nakreślony piętnastoletnią i kochającą dłonią wnuczki.
Babunia
Drugi rysunek ze zdjęcia z tego okresu – to portrecik zrodzony ze szczerej przyjaźni łączącej mnie z Jolą Makońską. Kiedy przydzielono nas do różnych klas w gimnazjum, dziecinne i zrozpaczone chodziłyśmy prosić, by uwzględniono jednak coś takiego jak przyjaźń. Biurokracja szkolna wszakże była niewzruszona. Ja znalazłam się w żeńskiej A, Jola zaś w koedukacyjnej C. Przyjaźni to, rzecz jasna, nie naruszyło, mnie natomiast pozwoliło podtrzymać i zacieśnić więź wzajemnej sympatii najpierw z Marysią Bulzacką, a potem już do samej matury z wierną towarzyszką z ławki Jagodą Dengą. Portrecik Joli przeleżał u mnie, chyba nawet jej nie pokazany, przez dziesięciolecia. I oto w ubiegłym roku znalazłam go przypadkiem i postanowiłam zrobić zeń prezencik imieninowy. Coś, czemu po wykonaniu przypisywałam wartość wprawki, po latach nabrało – jak to się często dzieje z drobiazgami z przeszłości – nowego smaku i wagi. Wyszukałam ładną rameczkę i mój syn Michał, który akurat przyjechał na krótki urlop z Hiszpanii i wybrał się z króciutką sentymentalną wizytą do Sieradza, podał solenizantce ów dar.
Jak mi potem zrelacjonował, portrecik wywołał najpierw zaskoczenie, potem radosne zdumienie, a w rezultacie wzruszenie i łzy. Jola naprawdę się popłakała. Początkowo zabierała ze sobą ten portrecik wszędzie, nawet jadąc na kilka dni urlopowego grzybobrania do naszej koleżanki Boguśki Malczewskiej, do Grybowa. A w końcu i ostatecznie portrecik znalazł najgodniejsze z godnych miejsce w mieszkaniu Joli, bo na komodzie tuż obok dużego portretu jej zmarłego przed trzema laty ukochanego męża Bogdana.
Jola Jakońska
Między tym rokiem 1957 a następną odnotowaną na moich rysunkach datą, czyli 1963, upłynęło sześć lat. Nadal coś tam rysowałam. Ale zachował się tylko autoportrecik z 9 sierpnia 1963 roku. Pamiętam dobrze okoliczności jego powstania. Rysowaliśmy sobie znowu wakacyjnie z Jaśkiem. On przed jednym lustrem i ja przed drugim. O domowym charakterze tego rysunku świadczy fakt, że sportretowałam siebie nie w jakimś specjalnie przemyślanym stroju, ale w podomce. U nas w domu nie chodziło się w czymś takim, ale kiedy zamieszkałam w akademiku, nagle okazało się, że wszystkie studentki mają podomki czy szlafroki, w które po powrocie z zajęć na uczelni się przebierają, jako że pokój akademikowy w swojej wątłej przestrzeni mógł pomieścić tylko cztery łóżka i stół. Tak więc przez większość czasu spędzanego w akademiku siedziało się z podwiniętymi nogami lub po turecku na swoim czy cudzym łóżku – z nosem w książce, lub dzieląc się romantycznymi przygodami serca. Trzeba bowiem pamiętać, że sukienki i spódniczki trzeba było wówczas bezwarunkowo prasować – tak się gniotły – dlatego jedynym rozwiązaniem okazywał się szlafroczek. W obliczu tej konieczności uszyłam sobie sama krótką podomkę z cienkiej flanelki w brązowy rzucik na ciepłym żółtym tle. Z lewej gładkiej żółtej strony flanelki zrobiłam kołnierzyk – jak widać na rysunku, może i nieco krzywo wszyty – mankiety rękawów oraz wyłogi kieszeni. Podomka wszystkim się podobała i nosiłam ją w akademiku (a jak się okazuje, nie tylko) aż do dyplomu.
Ale mniejsza z tym. Otóż recenzować nasze autoportrety miała, przybyła właśnie do nas z Białej Podlaskiej z jedyną wizytą, chrzestna matka mamy, malutka wzrostem Żenia Strukowicz, opisana wraz z siostrą Stefcią i bratem Pietią w mojej książce na stronach 265-269. Ponieważ Stefcia – wówczas już nieżyjąca, ale za życia niezwykle utalentowana i pobierająca artystyczną edukację – rysowała wprost przepięknie, nie mieliśmy szansy nawet na blady cień porównania. A jednak mój portrecik znalazł uznanie w oczach Żeni. Powiedziała: „Itaszka na nim jak żywa”. Jaśkowy, bardziej ekscentryczny portret, wzbudził mniejszy zachwyt.
Największy wszakże komplement pod adresem mojej sztuki rysowniczej trafił do mnie nieoczekiwanie z ust Jaśka, kilka lat później, gdy był już studentem architektury. Nim dostał się na te studia, przez rok pobierał lekcje rysunku u prawdziwej artystki, kształconej – nim przywdziała urszulański habit – w Krakowie, Paryżu i we Włoszech, siostry Magdaleny Hekker. Otóż gdy narysowałam za jednym posiedzeniem jego portret na dużym arkuszu bloku A3, najpierw rzucił okiem, potem wziął do ręki, przyjrzał się uważnie i powiedział: „Jak na kogoś, kto nigdy nie uczył się rysunku, masz jakąś spontaniczną łatwość prowadzenia kreski, i właściwie to nie wiem, skąd to umiesz; u nas na roku niektórzy gorzej rysują”. Jaśka dziś nie ma, portret gdzieś się zawieruszył, ja od dawna nie rysuję, a jego słowa wciąż gdzieś żyją w pamięci i grzeją serce.
“Itaszka jak żywa”
Nie zachował się żaden z moich dziewczyńskich portretów rysowanych przez Jaśka, ale o dziwo, zatrzymałam w teczce kawałek kartonu z fragmentem głowy jakiejś świętej figury, narysowanej przez Jaśka w którymś z kościołów, gdzie studenci wrocławskiej architektury odbywali plenerowe zajęcia. Jak teraz oceniam, dla mnie chyba zawsze ważniejsze od samych rysunków były ich biograficzne, czy można powiedzieć – fabularne konotacje. Jasiek zwoził na czas wakacji całe pliki tych rysunków i przeważnie się ich pozbywał, drąc większe sztuki. (Mama kilka ocaliła, i oprawione, wisiały odtąd na honorowym miejscu w stołowym nad tapczanem – można je obejrzeć na stronie 177 mojej książki). A więc pewnego dnia podczas owego rytualnego wakacyjnego darcia rysunków Jasiek zatrzymał się nagle, spojrzał na oddarty kawałek i zawołał: „Oo, to właśnie ona ma twoje usta, zobacz! Już jak rysowałem, wydawały mi się znajome”. I ten kawałek mi podarował. Czy faktycznie ma, trudno powiedzieć, wtedy śmiałam się z tak osobliwego prezentu, ale – zachowałam z czułością tę oddartą pamiątkę.
„Ma moje usta czy nie ma?”
Powiedziałam wcześniej, że trudno było mi wracać, po prostu nie umiałam powrócić do raz zaczętych i porzuconych rysunków. I kiedy model nie mógł już dłużej uczestniczyć w seansie, albo artystkę opuściła wena, rysunek pozostawał nieukończony. Dlatego najłatwiej mi było rysować siebie. Nikt mnie wtedy nie poganiał, nikt się nie wyrywał do własnych pilnych zajęć. Ale ile razy można rysować jeden i ten sam, znany do znudzenia obiekt. Szukałam innych – choć do pewnego stopnia chętnych – modeli. I tak oto zostały mi tylko dwa ledwie zaczęte portreciki mamy. Jeden, bardzo pobieżny szkic ołówkowy, bez oczu, który pokażę, a drugi olejny, wprawdzie z oczami, ale bez ust. Malowałam na podstawie podkolorowanego w przedwojennym studiu fotograficznym w Warszawie zdjęcia mamy w czarnej wizytowej sukience z naszyjnikiem pereł. Mimo że niedokończony, obrazek wisiał przez dziesięciolecia w sieradzkim mieszkaniu mamy obok pianina, z przypiętą spinaczem karteczką: „Mama prosi o domalowanie jej ust”. Przechował się też jeden szkic do portretu nieco cierpliwszej cioci Janki. Dziś nad ich nieukończeniem bardzo boleję. Ale cieszę się, że choć takie są.
Szkic do portretu mamy
Szkic do portretu cioci Janki
Pokażę jeszcze pewien żarcik rysunkowy. Brat Cyprian Grodzki, franciszkanin związany z naszą rodziną i w tamtym czasie osobisty fotograf księdza prymasa Wyszyńskiego, zrobił podczas pielgrzymki na Jasną Górę w 1960 roku kilka zdjęć, wypatrując mnie w tłumie pątników. Jedno z tych zdjęć zawsze nas z Jaśkiem szczerze rozśmieszało – z powodu pysznej galerii jakby specjalnie ustawionych jeden przy drugim niekonwencjonalnych typów ludowych. Co ciekawe, żadna z tych postaci z osobna nie zatrzymałaby oka nawet na chwilę, ale cztery razem, jedno obok drugiego, przykuwają uwagę. I my dwie z Jolą na tym tle takie zwyczajne – świeżo upieczone maturzystki. Kiedyś postanowiłam narysować dwie z owych charakterystycznych twarzy, uczestnicząc w profesjonalnym zakładzie z Jaśkiem, czy uda mi się dodać im urody, nie tracąc podobieństwa. Pokażę zatem oba eksponaty, rysunek i zdjęcie. I szczerze powiedziawszy, chyba nieco zgryźliwości udało mi się zdjąć z oblicza pierwszej gosposi w chusteczce, przydając jej wzrokowi szczyptę inteligentnego zaciekawienia, a towarzyszowi obok odrobinę sarmackości przez minimalne wysunięcie do przodu podbródka – najważniejsze jednak, że w tym przypomnieniu odnajduję przyczynę niepełnej wierności wobec oryginału. Takie to były nasze młodociane zabawy.
I dla zamknięcia tematu moich rysunków pokażę chociaż ze dwie z tych namiętnie i niemal machinalnie rysowanych przeze mnie „główek”. Zawsze dziewczyńskich. Tu ze specjalnego notesika wypełnionego owymi „łebkami”.
**********************************************************************
**********************************************************************
**********************************************************************
wiem, że nie wrócisz.
Domu rodzinny, zaczynający i kończący dzień pracy i wytchnienia modlitwą –
Domu rodzinny, zanurzony w miłości do ludzi, co odeszli, i zamkniętych kart historii –
Domu rodzinny, uczący dumy z tego, żeś polski i wrośnięty w polskie serca –
Domu rodzinny, otwarty i przygarniający przyjaciół i gości, młodych i starych –
Domu rodzinny, pełen rozmów i śmiechu, mazurków Chopina, wspólnego czytania i śpiewu –
Domu rodzinny, zachęto do próbowania sztuk wszelakich, radowania się pięknem –
Domu rodzinny, wpatrzony w Rynek, Rycerską i przesłonięte drzewami gimnazjum –
Domu rodzinny, który spodobało się Panu doświadczać tylekroć bólem śmierci i tęsknoty –
Domu rodzinny, zaklęty w drobiazgach, obrazach, listach i pamiątkach…
DOMU RODZINNY MÓJ, nie ma cię, a jesteś –
trwasz w naszych sercach i sercach dzieci naszych,
dużych i małych, i tych, co – ufam – będą,
w Bożej obietnicy nieba i zmartwychwstania,
odnalezienia się i przebywania ze sobą na wieki. Amen.
Zobacz także:
- Harcerska pamięć, czyli słowo o druhu Stefanie Turowiczu
- Opowiadania Maryi
- Apteka Staromiejska w Sieradzu
- Przywrócić dobre imię Żołnierzom Wyklętym
- Ita Turowicz „Po obu stronach snu”
- Ita Turowicz „I wszystko w sny odchodzi”
- Reakcje po lekturze
- Jesienne spacery z książką…
- Moje rysunki
- Listy do Autorki
– Eulalia Paszkiewicz
– Ewa Stanisławiak z d. Janiak
– Irena Witkowska z d. Teodorczyk cz.2
– Cezary Zbrojewski
– Andrzej Kurkowski, Chicago, USA
– Maria Laszczyk z d. Kurkowska
– Halina Zelnikowa, redaktor
– Małgorzata Górska, koleżanka ze Studium Dziennikarskiego
– Marianna Szymusiak-Kotecka, koleżanka ze Studium Dziennikarskiego
– Andrzej Jasiewicz
– Irena Witkowska z d. Teodorczyk cz.1
– Andrzej Gawroński, kolega z polonistyki na UŁ
– Grażyna Marzantowicz z d. Matusiak
– Maryla Pietruszewska z d. Królówna - Wspomnienia zainspirowane książką „I wszystko w sny odchodzi” Ity Turowicz
– Wspomnienia zainspirowane książką „I wszystko w sny odchodzi” Ity Turowicz
– Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak cz.IV
– Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak cz.III
– Wspomnienia Małgorzaty Mieczkowskiej-Borejko
– Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak cz.II
– Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak
– Wspomnienia Andrzeja Ruszkowskiego z lat okupacji
– Wspomnienia Janusza Kurkowskiego - Wspomnienia dodane
– Opowieść o klasztornej dzwonnicy
– Matka i Trzej Synowie
– Śladem cudzego wspomnienia - O tych, co w sny odeszli…
– Prof. Halina Wilczyńska (1932-2013)
– Czesław Okoński (1888-1941)