Ita Turowicz / Moje rysunki

Ita Turowicz / Jesienne spacery z książką…
18 sierpnia 2018
Ita Turowicz / Listy do Autorki / Eulalia Paszkiewicz
19 sierpnia 2018
Ita Turowicz / Jesienne spacery z książką…
18 sierpnia 2018
Ita Turowicz / Listy do Autorki / Eulalia Paszkiewicz
19 sierpnia 2018
Udostępnij to:
Dodatkowy rozdział książki Ity Turowicz
„I wszystko w sny odchodzi… Memuar sieradzki


Moje rysunki
Motto:
Przeglądając teraz Pani książkę, stwierdzam pewien mankament,
na który wcześniej nie zwróciłam uwagi. Brakuje w niej Pani rysunków.
Laurka dla Taty na stronie 45 jest super i aż chce się krzyczeć:
d l a c z e g o   w   k s i ą ż c e   n i e   m a   P a n i   r y s u n k ó w?!
Irena Witkowska

 

Kogoś, kto by się spodziewał tutaj profesjonalnej grafiki czy reprodukcji dzieł choć w pewnej mierze artystycznych, muszę rozczarować. Rzecz będzie o rysunkach całkowicie amatorskich, towarzyszących zwykłemu życiu. Ale skoro jest zapotrzebowanie czytelnicze – proszę bardzo. W naszej rodzinie rysowali niemal wszyscy. Dla siebie, w upominku dla kogoś, z potrzeby wyrażenia czegoś odzywającego się w sercu, albo po prostu dla dania upustu wrodzonym zdolnościom i zainteresowaniom. Rysował tata, jego brat Henryk, rysowała siostra taty, ciocia Janka. Mama chętnie wykonywała, całkiem urocze, rysunki chryzantemek, opatrując nimi – niczym znakiem firmowym – swoje listy. Rysowali od dziecka również moi bracia. I ja. Najczęściej w wakacje, kiedy czasu było dużo, a jego wróg i zjadacz – telewizor – jeszcze nie gościł w naszym domu. Jurek rysował najchętniej martwą naturę i swoje portrety. Według zasady – im brzydsze, tym lepsze. Jasiek samoloty, motory i auta. Albo dowcipy. Mnie interesowały tylko i wyłącznie postaci ludzkie, a później, w miarę krystalizowania się upodobań – same głowy, twarze. Zaczęło się zaś od pierwszych, kreślonych w przedszkolu niezdarnych figur z krzyżykiem zamiast ust, podpisywanych skrupulatnie przez mamę, żeby nie stracić szczegółowej wiedzy o tym, kogo przedstawiają. Pokażę opatrzone maminymi nadpisami krakowiankę i sieradzankę. Rysowała pięciolatka, jak mówi data na zeszycie. Proszę zwrócić uwagę, że o ile strój krakowianki przewyższa strojnością skromny ubiór sieradzanki, o tyle figura tej pierwszej z rachitycznymi nóżkami ma się nijak do zgrabnej figurki i nóżek naszej krajanki. Lokalny patriotyzm niemal od urodzenia.

W szkole podstawowej doszły rysunki papierowych laleczek, którym dorysowywałyśmy całą szafę ubiorów, niedostępnych z powodu powojennego i ustrojowego ubóstwa dla ich „mam” i autorek. Niebawem wyspecjalizowałam się też w rysowaniu i malowaniu buziek na kartkach świątecznych, „produkowanych” przez ciocię Jankę i rozprowadzanych wśród grona znajomych, by za uzyskany zarobek móc naszykować paczki pod choinkę dla czwórki kochanych jak własne dzieci bratanków.

Przytoczę tu miłe sercu wspomnienie, przysłane mi przez wrażliwą – jak się okazuje – również na plastyczną twórczość Irenę Witkowską, Gogę. „Pogodną osobę p. Janeczki Turowicz najczęściej wspominam przy okazji Wielkanocy. Podobnie jak moja siostra, Danusia Truszkowska. Marzy nam się, żeby jeszcze kiedyś zobaczyć kartki świąteczne malowane jej ręką. Mój Tato, w naszej rodzinie zajmujący się wysyłaniem życzeń, zawsze zamawiał u p. Janeczki kartki, które przez krótki czas przed wysłaniem cieszyły nasze oko”. Kartki były malowane ręką cioci, ale buzie obecnych na nich dzieciaczków musiałam rysować ja, uznana przez ciocię za specjalistkę w tej dziedzinie. I ze wstydem wyznam, że czasem długo dawałam się prosić. Ponieważ nie zachowała się żadna ze świątecznych pocztówek, pokażę kartkę pokrytą haftem, którą ciocia podarowała z życzeniami naszemu synowi Michałowi z okazji Pierwszej Komunii świętej.

Moje notesy, bruliony, pamiętniki z lat szkolnych, notatki akademickie pełne są bazgrołów różnych „główek”. Najpierw rzucałam kreską kontur twarzy, potem oczy i nos. Ich wyraz podsuwał mi następnie kształt ust i uczesanie – wnikałam błyskawicznie w psychologię powstającej postaci, jeśli wyraz oczu wydawał mi się pogodny, dodawałam uśmiech, dopowiadając w wyobraźni rodzaj i powód tego uśmiechu. Mógł to być przecież uśmiech tryumfalny, zawstydzony, szczęśliwy, złośliwy, otwarty lub skryty. Bez trudu wymyślałam sytuację, w której mogła się znaleźć właścicielka buźki (bo z reguły były to dziewczęce główki). Z kolei wyraz oczu melancholijny, zadumany czy tragiczny kierował mój ołówek ku obliczu uwikłanemu w jakieś imaginowane sobie cierpienia i dylematy. Dziś bym to oceniła jako powiązanie zainteresowań plastycznych z literackimi, z jakąś naprędce powstającą fabułką. Albo może z wrodzoną empatią, nawet wobec wymyślonych główek… Przez całe życie mam pod ręką ołówek czy długopis, notesik lub kartkę i dumając nad jakimś zawodowym problemem, albo tocząc dłuższą rozmowę telefoniczną – a kiedyś także uczestnicząc w posiedzeniach kolegium redakcyjnego – kreślę lub bazgrzę machinalnie ulubione główki.
Z niewielu zachowanych – zabrudzonych i rozmazanych – „prawdziwych” rysunków (jako że każda przeprowadzka powodowała kolejną selekcję i napełniała kosze) wyłaniają się dwie daty – rok 1957, kiedy rysowałam pasjami koleżanki i bliskich, jeśli tylko dali się namówić na pozowanie, i rok 1963, wakacje studentki po trzecim roku polonistyki, kiedy powstał autoportrecik i szkice głów cioci oraz mamy. Powiedzmy najpierw o roku 1957 – drugie półroczne ósmej, czyli wówczas pierwszej licealnej klasy. Rysunków uczył profesor Zbigniew Starowicz, humanista i kawalarz. Sadzał za katedrą wybraną uczennicę (chodziłam do żeńskiej klasy) i kazał reszcie rysować jej ołówkowy portret. Po czym przechadzał się wzdłuż rzędów ławek, zaglądał przez ramię udręczonych rysowniczek, którym nijak nie wychodziły usta czy nos modelki – i dosłownie pokładał się ze śmiechu. Tak zaraźliwego, że i my musiałyśmy się śmiać, nawet nie widząc przyczyny owego śmiechu, zakrywanej przez zawstydzone autorki. Z tego właśnie rysowania na lekcji mam portrecik Zosi Szymborskiej, córki dyrektora szpitala psychiatrycznego w Warcie. Ulubionym motywem konwersacyjnym Zosi były opowieści z czasów, gdy mieszkała i chodziła do szkoły w Gostyninie. Nudził nas niewymownie ten Gostynin, opędzałyśmy się od niego – ale tylko do czasu, gdy właśnie w tym 1957 roku na ekrany kin weszła kultowa – jak by się dziś powiedziało – komedia Tadeusza Chmielewskiego „Ewa chce spać” z siedemnastoletnią Barbarą Kwiatkowską (późniejszą Lass) w roli głównej. I oto okazało się, że ta „gwiazda” chodziła do szkoły w… Gostyninie, i Zosia ją pamięta jako starszą o dwa lata koleżankę (!). Akcje Zosi momentalnie u nas wzrosły.
 Zosia Szymborska

 

Drugi zachowany portrecik, powstały z inspiracji profesora Starowicza i wykonany w obrębie 45 lekcyjnych minut, pokazuje Bożenę, Dzidkę Krawiecówną. Jest na zdjęciu przedszkolnym starszego od nas rocznika, umieszczonym na s. 129 mojej książki, ale repetowała ósmą klasę i w ten sposób znalazła się między nami, z marszu przejmując rolę dyktatorki klasowej, potem może i szkolnej, mody. Nosiłyśmy fartuchy czarne lub granatowe z czegoś w rodzaju satynowej podszewki, do tego co dzień świeży, przypinany biały kołnierzyk. Ze szkoły podstawowej przeniosłyśmy kształt z zaokrąglonymi brzegami, tzw. bebe. A tu oto Dzidka przychodzi pewnego dnia w białym kołnierzyku à la Słowacki, z szeroko rozłożonymi spiczastymi wyłogami. I natychmiast jedna po drugiej zaczęłyśmy rezygnować z dziecinnych – jak nam się teraz nagle wydało – bebe na rzecz tych nowych, które jak pamiętam – nosiłam do matury. Albo kapcie (chodziło się po gimnazjalnych lśniących korytarzach wyłącznie w kapciach) – Dzidka wymyśliła, by nasze kapcie baletki sznurować wokół kostki. Mieszkała w Rynku, na rogu z Kolegiacką, jej starszego brata Marka znalazłam na zbiorczym szkolnym zdjęciu przed szkołą dwójką, które pomieściłam na stronie 103 mojej książki. A także na zdjęciu piątej klasy szkoły jedynki, zamieszczonym w kwartalniku „Na Sieradzkich Szlakach” przez Andrzeja Ruszkowskiego.

 

Bożena Krawiecówna

 

Rysowanie portrecików na żywo do tego stopnia mi się spodobało, że z lubością szkicowałam je podczas lekcji, chociaż zachował mi się tylko rysuneczek na kartce zeszytowego papieru, przedstawiający Stasię Zawieję – nie pamiętam, z Zapusty, z Warty? – z opaską dyżurnej na rękawie, przeżywającą pod tablicą męki przy odpowiadaniu z historii. Historii uczyła nas pani profesor Maria Klinkawska. Nazywałyśmy ją z Marysią Bulzacką „Indianinem”, z racji profilu o ostrym, zdecydowanym nosie i lakoniczności przystojącej wodzowi plemienia Siuksów. Zaraz w ósmej klasie narysowałam podczas lekcji piękny portrecik pani profesor i po dzwonku na przerwę pośpieszyłam, by z dumą zaprezentować swoje dzieło. Ale zamiast słów uznania usłyszałam burę: „Na lekcji trzeba słuchać i uważać, a nie zajmować się rysunkami”. Speszyłam się, jednak nie na długo. Bo jako kolejny powstał niebawem portrecik pani profesor Marii Kodjaszewskiej podczas lekcji geografii. Nauczona doświadczeniem, nie pokazałam go „modelce”, ale długo przechowywałam w którymś z zeszytów. Teraz nie udało mi się go odnaleźć, a szkoda, bo podobieństwo było takie, że każdy i z każdego pokolenia uczniów profesor Kodjaszewskiej rozpoznałby ją na nim nawet w najbardziej bezksiężycową noc.

 

 

Teraz rysunki domowe. Ileż trzeba było proszenia, żeby którykolwiek z braci zechciał wytrwać w nieporuszonej pozie, umożliwiającej sportretowanie. Na pierwszym z rysunków Jurka, jakie pokażę, chcę zwrócić uwagę na czapeczkę. Napisałam o niej we wspomnieniu wygłoszonym podczas pogrzebu naszego dobrego kolegi Witka Nehringa, który to tekst znajduje się na stronie: https://www.sieradz-praga.pl/index.php?page=o-tych-co-w-sny-odeszli

Epizod z czapeczką Witka był dramatyczny, dotyczył oblania jej przeze mnie atramentem. Tu sytuacja wygląda na w pełni bezpieczną. A zwracam na nią uwagę dlatego, że rysunek pogrążonego w lekturze Jurka, wyciągniętego w zaciszu domowym na tapczanie, jest niezbitym dowodem prawdziwości mojej opinii, iż niemal wszyscy chłopcy wówczas nosili na okrągło te czapeczki wzorem naszej kolarskiej ekipy ze Staszkiem Królakiem, zwycięzcą Wyścigu Pokoju w 1956 roku, a zwłaszcza z ulubieńcem kibiców, małym „Elkiem”, Eligiuszem Grabowskim. Kolejny rysunek również pokazuje czytającego Jurka. Bo tylko czytając, był w stanie przetrzymać „pozowanie”.

Owa zgoda na pozowanie do rysunku każdorazowo musiała być poprzedzona negocjacjami, co mianowicie byłabym gotowa oddać lub poświęcić za cenę nieruchomego siedzenia czy leżenia, lub z czego ewentualnie na rzecz ofiarnego modela zrezygnować. Byłam gotowa i ponosiłam te ofiary, kiedy nie zadziałała zawsze stawiana oferta: „Ty też będziesz mógł mnie sobie porysować”.


Jurek

Z Jaśkiem robiliśmy czasem inaczej. Siadaliśmy na ustawionych naprzeciwko krzesłach, każdy ze swoim blokiem rysunkowym na kolanach, i rysowaliśmy siebie nawzajem. Dopóki któremuś z nas sprawa się nie znudziła. Odrzucał wówczas blok, wstawał kategorycznie, i bez względu na protesty drugiej strony – sesja, do której nigdy potem nie wracaliśmy, była zakończona. Wszystkie bowiem nasze rysunki wykonywaliśmy jednym ciągiem. Nie było mowy, by siąść do tego samego po raz drugi.

Myślę, że rysunki najczęściej towarzyszącego mi w artystycznej twórczości Jaśka nie zachowały się z uwagi na jednak pięcioletnią różnicę w dojrzałości osoby i obrazka. Potem różnica lat między nami nie miała już większego znaczenia, ale w opisywanym okresie Jasiek był dziesięciolatkiem, podczas gdy ja dobijałam piętnastki, czyli byłam panną. Pokażę, jak to wyglądało. Tym niemniej, choć ja tu jestem pannicą co się zowie, a on niedużym chłopaczkiem – to jednak on ustawił statyw, na nim niemiecką przedwojenną baldę taty z nastawioną przesłoną, odległością i samowyzwalaczem, po czym zdążył jeszcze dobiec, by stanąć w wyszukanej pozie giermka podającego mi dwornym gestem książkę. A książka też nie była byle jaka, tylko luksusowe wydanie, w skóropodobnej oprawie, książki kucharskiej rosyjskiej, raczej radzieckiej, z 1951 chyba roku, z przedmową samego Wissarionowicza Stalina! Dostaliśmy ją od państwa Ciborskich i chętnie jako dzieci oglądaliśmy – z uwagi na zdjęcia bogato zastawionych stołów z ciastami, tortami, szampanami chłodzącymi się w wykwintnych wiaderkach, z nieznanym nam całkiem kawiorem wszystkich kolorów, mięsiwem, rybami i owocami różnorakich stref klimatycznych. Czyli tym wszystkim, czego nie tylko myśmy nie oglądali w swoim domu, ale i reszta zwykłych ludzi z Sojuza i podporządkowanych mu krajów. A tak chytrze i kolorowo próbowano nam sprzedać ów komunistyczny dostatek i raj!


Ja z Jasiem

Powyższe zdjęcie prowokuje mnie jeszcze do dodania pewnego wspomnienia, pokazującego, jak przestronne wnętrza pobudzają w człowieku energię. Jesteśmy w sypialni, wyposażonej także w biurka do nauki moje i siostry, przed nami okno z widokiem na Rynek, za nami drzwi do stołowego, za którym jest przedpokój, a za nim kuchnia. W takiej amfiladzie. (Był jeszcze pokoik chłopców w bok od stołowego). Otóż niczego nie lubiłam tak bardzo, jak zostawać samej w domu, co z uwagi na liczną rodzinę było rzadkością. Ale kiedy już się zdarzyło, rozpierało mnie takie uczucie wolności i energii, że od okna (tego na Rynek) rozpędzałam się, pędziłam przez stołowy, przeskakując róg trochę widocznego na zdjęciu tapczanu, przez przedpokój i do drzwi wyjściowych w kuchni. Tam odbijałam się od mety i gnałam z powrotem, znów przeskakując tapczan. Do tego właśnie przydawała się ta amfilada. Proszę spróbować takiego wyczynu w dzisiejszych blokowych wnętrzach…
Ale wracam od skoków przez tapczan do rysunków. Dwa następne zostały wykonane na podstawie fotografii. Najpierw postanowiłam narysować babcię. Rysunek babuni znalazł takie uznanie w oczach mojej nauczycielki muzyki, pani Marii Pertkiewicz, że zwróciła się do mnie z prośbą, bym w prezencie imieninowym dla niej narysowała ze zdjęcia portrecik ukochanej siostrzenicy, Hani Bartochowskiej, wówczas bodaj jeszcze studentki, potem pracownicy centrali handlu zagranicznego w Warszawie. Fotografia została mi wręczona, portrecik z wielką tremą narysowany, po czym – oprawiony w rameczki wisiał zawsze w pokoju, gdzie odbywały się lekcje, nad pianinem, obok reprodukcji portretu Chopina pędzla Eugène Delacroix.

Pani Maria dzieci nie miała, nie była zresztą zamężną, i osierocona w dzieciństwie siostrzenica zajmowała pierwsze i czułe miejsce w jej sercu. Poza mieszkaniem w Sieradzu, róg Krakowskiego Przedmieścia i Polnej, pierwsze piętro, dokąd dwa razy w tygodniu udawałam się z nutami pod pachą – obie umuzykalnione siostry Maria i Zofia Pertkiewicz (Zofia grająca z talentem na skrzypcach) miały w Rafałówce domek, poprzednio własność – o ile dobrze pamiętam – rodziców Hani, której ojciec był leśniczym w lasach rossoszyckich. Formalnie zatem spadkobierczynią domu była Hania, ale ponieważ od czasu studiów przebywała na stałe w Warszawie, rolę faktycznych właścicielek pełniły panie Maria i Zofia.

Mama, pani Maria Pertkiewicz, z tyłu Staś Balbus, Jurek, ja i Józio Krzyżanowski, Rafałówka 1963

Do tego uroczego modrzewiowego dworku, położonego na skraju lasu, z facjatką i balkonem na piętrze, z mrocznym salonem na parterze, gdzie w oczy rzucały się dwa atrybuty wielkiej sztuki – dużych rozmiarów reprodukcja „Bitwy pod Grunwaldem” Matejki na ścianie i pianino z prawej przy oknie – jeździliśmy latem, kiedyś nawet z mamą, Jurkiem, Jaśkiem, Józiem Krzyżanowskim i Stasiem Balbusem. Poza spacerami po lesie, podwieczorkiem na werandzie – nie mogło się obejść bez muzyki, grania, często na cztery ręce z panią Marią, i melodeklamacji. Były to przeurocze czasy, urocza zupełnie właścicielka Rafałówki… W połowie lat dziewięćdziesiątych, na szczęście już po śmierci zarówno pani Marii, jak i w kilka lat później pani Zofii – dworek w Rafałówce spłonął, podpalony ponoć przez psychopatę, który dopiero co wyszedł z więzienia, a przedtem ze szpitala w Warcie. Spaliło się wszystko, do gołych fundamentów. W domu nikogo nie było, ale wyobrażenie płonącego pianina z jego biało-czarną klawiaturą lizaną jęzorami ognia dotykało mnie długo i do żywego poczuciem jakiegoś pogańskiego świętokradztwa.Ponieważ nie mam nawet zdjęcia portreciku Hani Bartochowskiej, pokażę rysunek babuni, nakreślony piętnastoletnią i kochającą dłonią wnuczki.


Babunia

Drugi rysunek ze zdjęcia z tego okresu – to portrecik zrodzony ze szczerej przyjaźni łączącej mnie z Jolą Makońską. Kiedy przydzielono nas do różnych klas w gimnazjum, dziecinne i zrozpaczone chodziłyśmy prosić, by uwzględniono jednak coś takiego jak przyjaźń. Biurokracja szkolna wszakże była niewzruszona. Ja znalazłam się w żeńskiej A, Jola zaś w koedukacyjnej C. Przyjaźni to, rzecz jasna, nie naruszyło, mnie natomiast pozwoliło podtrzymać i zacieśnić więź wzajemnej sympatii najpierw z Marysią Bulzacką, a potem już do samej matury z wierną towarzyszką z ławki Jagodą Dengą. Portrecik Joli przeleżał u mnie, chyba nawet jej nie pokazany, przez dziesięciolecia. I oto w ubiegłym roku znalazłam go przypadkiem i postanowiłam zrobić zeń prezencik imieninowy. Coś, czemu po wykonaniu przypisywałam wartość wprawki, po latach nabrało – jak to się często dzieje z drobiazgami z przeszłości – nowego smaku i wagi. Wyszukałam ładną rameczkę i mój syn Michał, który akurat przyjechał na krótki urlop z Hiszpanii i wybrał się z króciutką sentymentalną wizytą do Sieradza, podał solenizantce ów dar.

Jak mi potem zrelacjonował, portrecik wywołał najpierw zaskoczenie, potem radosne zdumienie, a w rezultacie wzruszenie i łzy. Jola naprawdę się popłakała. Początkowo zabierała ze sobą ten portrecik wszędzie, nawet jadąc na kilka dni urlopowego grzybobrania do naszej koleżanki Boguśki Malczewskiej, do Grybowa. A w końcu i ostatecznie portrecik znalazł najgodniejsze z godnych miejsce w mieszkaniu Joli, bo na komodzie tuż obok dużego portretu jej zmarłego przed trzema laty ukochanego męża Bogdana.


Jola Jakońska

Między tym rokiem 1957 a następną odnotowaną na moich rysunkach datą, czyli 1963, upłynęło sześć lat. Nadal coś tam rysowałam. Ale zachował się tylko autoportrecik z 9 sierpnia 1963 roku. Pamiętam dobrze okoliczności jego powstania. Rysowaliśmy sobie znowu wakacyjnie z Jaśkiem. On przed jednym lustrem i ja przed drugim. O domowym charakterze tego rysunku świadczy fakt, że sportretowałam siebie nie w jakimś specjalnie przemyślanym stroju, ale w podomce. U nas w domu nie chodziło się w czymś takim, ale kiedy zamieszkałam w akademiku, nagle okazało się, że wszystkie studentki mają podomki czy szlafroki, w które po powrocie z zajęć na uczelni się przebierają, jako że pokój akademikowy w swojej wątłej przestrzeni mógł pomieścić tylko cztery łóżka i stół. Tak więc przez większość czasu spędzanego w akademiku siedziało się z podwiniętymi nogami lub po turecku na swoim czy cudzym łóżku – z nosem w książce, lub dzieląc się romantycznymi przygodami serca. Trzeba bowiem pamiętać, że sukienki i spódniczki trzeba było wówczas bezwarunkowo prasować – tak się gniotły – dlatego jedynym rozwiązaniem okazywał się szlafroczek. W obliczu tej konieczności uszyłam sobie sama krótką podomkę z cienkiej flanelki w brązowy rzucik na ciepłym żółtym tle. Z lewej gładkiej żółtej strony flanelki zrobiłam kołnierzyk – jak widać na rysunku, może i nieco krzywo wszyty – mankiety rękawów oraz wyłogi kieszeni. Podomka wszystkim się podobała i nosiłam ją w akademiku (a jak się okazuje, nie tylko) aż do dyplomu.

Ale mniejsza z tym. Otóż recenzować nasze autoportrety miała, przybyła właśnie do nas z Białej Podlaskiej z jedyną wizytą, chrzestna matka mamy, malutka wzrostem Żenia Strukowicz, opisana wraz z siostrą Stefcią i bratem Pietią w mojej książce na stronach 265-269. Ponieważ Stefcia – wówczas już nieżyjąca, ale za życia niezwykle utalentowana i pobierająca artystyczną edukację – rysowała wprost przepięknie, nie mieliśmy szansy nawet na blady cień porównania. A jednak mój portrecik znalazł uznanie w oczach Żeni. Powiedziała: „Itaszka na nim jak żywa”. Jaśkowy, bardziej ekscentryczny portret, wzbudził mniejszy zachwyt.

Największy wszakże komplement pod adresem mojej sztuki rysowniczej trafił do mnie nieoczekiwanie z ust Jaśka, kilka lat później, gdy był już studentem architektury. Nim dostał się na te studia, przez rok pobierał lekcje rysunku u prawdziwej artystki, kształconej – nim przywdziała urszulański habit – w Krakowie, Paryżu i we Włoszech, siostry Magdaleny Hekker. Otóż gdy narysowałam za jednym posiedzeniem jego portret na dużym arkuszu bloku A3, najpierw rzucił okiem, potem wziął do ręki, przyjrzał się uważnie i powiedział: „Jak na kogoś, kto nigdy nie uczył się rysunku, masz jakąś spontaniczną łatwość prowadzenia kreski, i właściwie to nie wiem, skąd to umiesz; u nas na roku niektórzy gorzej rysują”. Jaśka dziś nie ma, portret gdzieś się zawieruszył, ja od dawna nie rysuję, a jego słowa wciąż gdzieś żyją w pamięci i grzeją serce.


“Itaszka jak żywa”

Nie zachował się żaden z moich dziewczyńskich portretów rysowanych przez Jaśka, ale o dziwo, zatrzymałam w teczce kawałek kartonu z fragmentem głowy jakiejś świętej figury, narysowanej przez Jaśka w którymś z kościołów, gdzie studenci wrocławskiej architektury odbywali plenerowe zajęcia. Jak teraz oceniam, dla mnie chyba zawsze ważniejsze od samych rysunków były ich biograficzne, czy można powiedzieć – fabularne konotacje. Jasiek zwoził na czas wakacji całe pliki tych rysunków i przeważnie się ich pozbywał, drąc większe sztuki. (Mama kilka ocaliła, i oprawione, wisiały odtąd na honorowym miejscu w stołowym nad tapczanem – można je obejrzeć na stronie 177 mojej książki). A więc pewnego dnia podczas owego rytualnego wakacyjnego darcia rysunków Jasiek zatrzymał się nagle, spojrzał na oddarty kawałek i zawołał: „Oo, to właśnie ona ma twoje usta, zobacz! Już jak rysowałem, wydawały mi się znajome”. I ten kawałek mi podarował. Czy faktycznie ma, trudno powiedzieć, wtedy śmiałam się z tak osobliwego prezentu, ale – zachowałam z czułością tę oddartą pamiątkę.

 
„Ma moje usta czy nie ma?”

Powiedziałam wcześniej, że trudno było mi wracać, po prostu nie umiałam powrócić do raz zaczętych i porzuconych rysunków. I kiedy model nie mógł już dłużej uczestniczyć w seansie, albo artystkę opuściła wena, rysunek pozostawał nieukończony. Dlatego najłatwiej mi było rysować siebie. Nikt mnie wtedy nie poganiał, nikt się nie wyrywał do własnych pilnych zajęć. Ale ile razy można rysować jeden i ten sam, znany do znudzenia obiekt. Szukałam innych – choć do pewnego stopnia chętnych – modeli. I tak oto zostały mi tylko dwa ledwie zaczęte portreciki mamy. Jeden, bardzo pobieżny szkic ołówkowy, bez oczu, który pokażę, a drugi olejny, wprawdzie z oczami, ale bez ust. Malowałam na podstawie podkolorowanego w przedwojennym studiu fotograficznym w Warszawie zdjęcia mamy w czarnej wizytowej sukience z naszyjnikiem pereł. Mimo że niedokończony, obrazek wisiał przez dziesięciolecia w sieradzkim mieszkaniu mamy obok pianina, z przypiętą spinaczem karteczką: „Mama prosi o domalowanie jej ust”. Przechował się też jeden szkic do portretu nieco cierpliwszej cioci Janki. Dziś nad ich nieukończeniem bardzo boleję. Ale cieszę się, że choć takie są.


Szkic do portretu mamy


Szkic do portretu cioci Janki

Pokażę jeszcze pewien żarcik rysunkowy. Brat Cyprian Grodzki, franciszkanin związany z naszą rodziną i w tamtym czasie osobisty fotograf księdza prymasa Wyszyńskiego, zrobił podczas pielgrzymki na Jasną Górę w 1960 roku kilka zdjęć, wypatrując mnie w tłumie pątników. Jedno z tych zdjęć zawsze nas z Jaśkiem szczerze rozśmieszało – z powodu pysznej galerii jakby specjalnie ustawionych jeden przy drugim niekonwencjonalnych typów ludowych. Co ciekawe, żadna z tych postaci z osobna nie zatrzymałaby oka nawet na chwilę, ale cztery razem, jedno obok drugiego, przykuwają uwagę. I my dwie z Jolą na tym tle takie zwyczajne – świeżo upieczone maturzystki. Kiedyś postanowiłam narysować dwie z owych charakterystycznych twarzy, uczestnicząc w profesjonalnym zakładzie z Jaśkiem, czy uda mi się dodać im urody, nie tracąc podobieństwa. Pokażę zatem oba eksponaty, rysunek i zdjęcie. I szczerze powiedziawszy, chyba nieco zgryźliwości udało mi się zdjąć z oblicza pierwszej gosposi w chusteczce, przydając jej wzrokowi szczyptę inteligentnego zaciekawienia, a towarzyszowi obok odrobinę sarmackości przez minimalne wysunięcie do przodu podbródka – najważniejsze jednak, że w tym przypomnieniu odnajduję przyczynę niepełnej wierności wobec oryginału. Takie to były nasze młodociane zabawy.

I dla zamknięcia tematu moich rysunków pokażę chociaż ze dwie z tych namiętnie i niemal machinalnie rysowanych przeze mnie „główek”. Zawsze dziewczyńskich. Tu ze specjalnego notesika wypełnionego owymi „łebkami”.

**********************************************************************
**********************************************************************
**********************************************************************

A pokazując wszystkie te odkurzone rysunki, będące małą zachowaną cząstką zbioru, i przypominając sobie okoliczności ich powstania, widzę wyraźnie, że mogły one zaistnieć tylko dzięki szczególnemu klimatowi naszego sieradzkiego domu. Powstały wewnątrz tego jedynego w swoim rodzaju wnętrza, gdzie równie ważna była przestrzeń, przedmioty – książki, obrazy, meble, kaflowe piece i pianino, jak wzajemne odnoszenie się członków licznej rodziny i poświęcany sobie czas, oraz inspirująca atmosfera, jaka w nim panowała. Dzięki ci, domu mój…

 

DOMU RODZINNY…
DOMU RODZINNY, wypełniony miłością i codziennym trudem dorosłych i dzieci –
wiem, że nie wrócisz.

Domu rodzinny, zaczynający i kończący dzień pracy i wytchnienia modlitwą –

żal, że nie wrócisz.

Domu rodzinny, zanurzony w miłości do ludzi, co odeszli, i zamkniętych kart historii –

wiem, że nie wrócisz.

Domu rodzinny, uczący dumy z tego, żeś polski i wrośnięty w polskie serca –

żal, że nie wrócisz.

Domu rodzinny, otwarty i przygarniający przyjaciół i gości, młodych i starych –

wiem, że nie wrócisz.

Domu rodzinny, pełen rozmów i śmiechu, mazurków Chopina, wspólnego czytania i śpiewu –

tak żal, że nie wrócisz.

Domu rodzinny, zachęto do próbowania sztuk wszelakich, radowania się pięknem –

wiem, że nie wrócisz.

Domu rodzinny, wpatrzony w Rynek, Rycerską i przesłonięte drzewami gimnazjum –

żal, że nie wrócisz.

Domu rodzinny, który spodobało się Panu doświadczać tylekroć bólem śmierci i tęsknoty –

wiem, że mi już nie wrócisz.

Domu rodzinny, zaklęty w drobiazgach, obrazach, listach i pamiątkach…

DOMU RODZINNY MÓJ, nie ma cię, a jesteś –
trwasz w naszych sercach i sercach dzieci naszych,
dużych i małych, i tych, co – ufam – będą,
w Bożej obietnicy nieba i zmartwychwstania,
odnalezienia się i przebywania ze sobą na wieki. Amen.

Ita Turowicz
********************

Zobacz także:

Udostępnij to: