Wspomnienia Andrzeja Ruszkowskiego z lat okupacji

Ita Turowicz / Wspomnienia zainspirowane książką „I wszystko w sny odchodzi” Ity Turowicz
10 marca 2021
2009 – Droga Krzyżowa w parafii pw. Najświętszej Maryi Panny – Królowej Polski w Sieradzu
14 marca 2021
Ita Turowicz / Wspomnienia zainspirowane książką „I wszystko w sny odchodzi” Ity Turowicz
10 marca 2021
2009 – Droga Krzyżowa w parafii pw. Najświętszej Maryi Panny – Królowej Polski w Sieradzu
14 marca 2021
Udostępnij to:

Droga Pani Ito! Wzruszony po lekturze Pani książki I wszystko w sny odchodzi oraz zaproszony, aby – jak to Pani pięknie ujęła – dać własne świadectwo minionemu czasowi, przesyłam fragment wspomnień poświęconych okresowi okupacji niemieckiej w Sieradzu, którą przeżyłem jako dziecko. Jest to część zamierzonej większej całości, opisującej moje życie, wydarzenia, jakie się na nie składały, oraz ludzi, wśród których ono przebiegało. Pani książka dowodzi, że to, co jednostkowe, może znaleźć żywy odzew w odbiorze innych ludzi i poszerzyć nie tylko naszą wiedzę, ale i pobudzić osobistą pamięć.

Mam nadzieję, że również mój tekst zachęci innych świadków historii do spisania wspomnień towarzyszących ich życiu. Te właśnie wspomnienia i biografie malują żywy obraz historii naszego miasta, wypełniając barwami miejsca między suchymi datami wydarzeń.

Pozdrawiam wszystkich związanych urodzeniem albo zamieszkaniem z Ziemią Sieradzką.

Andrzej Ruszkowski

 

W SIERADZU –

W CZASIE WOJNY I ZARAZ PO WOJNIE

Pierwszego września 1939 roku Niemcy najechali na nasz kraj. Gdy wybuchła wojna, miałem trzy i pół roku. Ojciec wprawdzie był przeszkolony w 10 Pułku Artylerii Polowej (Lekkiej), gdzie odbywał sezonowe ćwiczenia, ale nie podlegał już mobilizacji. Przebywał jednak wtedy w Warszawie z powodu zaangażowania w szkoleniach sanitarnych na wypadek wojny.

Kurs sanitarny w Sieradzu, 1939; pośrodku Władysław Ruszkowski

Po zbombardowaniu Wielunia i spaleniu Złoczewa, wobec zbliżania się Niemców, Sieradz opustoszał. Wszyscy ruszyli za Wartę, której broniło nasze wojsko, w tym sieradzki 31 Pułk Strzelców Kaniowskich. W dniu 3 września mama, prowadząc siostrę i mnie za ręce, z jakimś tobołkiem ruszyła pieszo w stronę Szadku. Tuż za mostem na Żeglinie zabrał nas jakiś samochód. Potem, było to już w Szadku, utkwiło mi w pamięci bombardowanie i ukrywanie się przed nalotem… w kukurydzy. Gdy Niemcy przekroczyli Wartę, także mieszkańcy Szadku uciekali na wschód. Siedząc w nocy na furmance, patrzyłem z przerażeniem na ogarniające horyzont coraz bliższe pożary i kanonadę armatnią, co zwiastowało zbliżanie się frontu. Zmotoryzowani Niemcy wkrótce prześcignęli uciekinierów i trzeba było wracać do domu.

Ucieczka Polaków przed Niemcami w 1939 roku; okolice Sieradza

Ucieczka Polaków przed Niemcami w 1939 roku; okolice Sieradza

Zbombardowana wieża na stacji kolejowej, Sieradz 1939

Zniszczony pociąg, Sieradz 1939

Wysadzony przez polskich saperów „pierwszy” most, 1939

Niemcy odbudowują most na Żeglinie, 1939

Jakiś czas po wkroczeniu Niemców zostaliśmy u dziadków w Szadku, na tzw. Bobowni nad Pichną (ulica 3 Maja). Tam odnalazł nas ojciec, który wrócił pieszo po poddaniu Warszawy wraz z Kazimierzem Jasińskim, właścicielem sklepu artykułów kolonialnych przy ulicy Warszawskiej 15 w Sieradzu. Okazało się, że obaj brali udział w obronie stolicy, służąc w oddziale sanitarnym. Wróciliśmy do Sieradza.

W pamięci dziecka utrwalała się okupacyjna rzeczywistość. Pamiętam, jak cała rodzina spędziła szereg nocy ubrana, siedząc na tobołkach, w oczekiwaniu na wysiedlenie. Było to w okresie, kiedy wielu sieradzan (także brata ojca, nauczyciela Kazimierza wraz z rodziną) wywieziono do utworzonej z części Polski tzw. Generalnej Guberni, inaczej protektoratu. Nas nie wysiedlili być może dlatego, iż ojca zatrudniono jako dezynfektora odkażającego miejsca po zakaźnych chorobach.

Utkwił mi w pamięci dzień, kiedy wyglądając oknem, zobaczyłem małżeństwo niemieckie (z dziećmi) przyglądające się naszemu domowi przy ulicy Warckiej 33 (dziś Marcelego Nenckiego 17). W następnym dniu przyszli dwaj Niemcy i zakomunikowali, że zostaniemy przesiedleni. Pozwolono na zabranie tylko niektórych mebli i rzeczy. Potem okazało się, że nasz dom zajął niemiecki naczelnik sieradzkiego więzienia. Odtąd mieszkaliśmy przy ulicy Krakowskie Przedmieście 37, w drewnianym domku, który należał do Ignacego Nogali. Przydzielono nam izbę bez światła, z klepiskiem, w której mieściły się tylko łóżka i szafka. Ojciec gdzieś wygrzebał karbidówkę, która wieczorem dawała nikłe światło. Z biegiem czasu podłączono elektryczność i dodano nam izbę od ulicy, już z podłogą. Tam mieszkaliśmy do 1944 roku.

Wiosną 1940 roku Warta wylała! Nieszczęście dotknęło biednych ludzi mieszkających w pobliżu rzeki. Powódź zalała dzielnice położone w obrębie pradoliny rzeki: Pragę, Olendry Małe i Olendry Duże; ulice: Rybną, Żabią, Zamkową, Podrzecze. Na Zamkowej woda sięgała do pompy na wysokości dzisiejszego Zespołu Szkół Ekonomicznych, dochodziła również do Krakowskiego Przedmieścia, zatapiając całą ulicę Wierzbową – aż do pompy na skrzyżowaniu Wierzbowej i Krakowskiego Przedmieścia!

Powódź, wiosna 1940; zalane Olendry Duże

Zalana ulica Żabia; fot. V. Becker

Krakowskie Przedmieście, nazwane przez Niemców Krakauer Vorstadt, było traktem łączącym miasto z poligonem wojskowym, który zaczynał się za tzw. szlabanem, tam gdzie dziś jest ulica Pod Skarpą. Maszerowały tędy oddziały Wehrmachtu, śpiewając najczęściej wpadające w ucho „Heili, Heilo” lub „O Maryjanko…”, jeździły czołgi, wożono do roboty jeńców wojsk alianckich, którzy śpiewali we własnym języku i, bywało, polskim dzieciom rzucali słodycze pochodzące niewątpliwie z paczek otrzymywanych z kraju. Gdy jeńcy pracowali na ulicy Kosynierów, sąsiedzi się zorganizowali i gotowali dla nich zupę na tzw. kiszczance (wywarze po gotowaniu kiełbas), którą można było dostać za parę fenigów w rzeźnickim sklepie Beckera na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Targowej. W Sieradzu przebywali też jeńcy sowieccy. Pamiętam ich pracujących przy ulicy POW – szedłem tam kiedyś z mamą, która wykorzystując nieuwagę niemieckiego wartownika, zostawiła im torbę warzyw.

Maria Ruszkowska z d. Woszczalska (1901-1990)

Pewnego dnia, latem, idący od strony Rynku zwartym szykiem oddział śpiewał powszechnie znane wojskowe polskie marszowe pieśni. Fakt ten wywołał sensację. Ludzie wychodzili z domów, dzieci biegły za oddziałem. Był to oddział organizacji Todta, powołanej do budowy obiektów wojskowych i zatrudniającej także robotników oraz inżynierów z krajów okupowanych. Chodzili w niemieckich mundurach, lecz bez powszechnych w Wehrmachcie tzw. gap naszywanych nad lewą górną kieszenią marynarki. Było to w czasie intensywnej budowy podsieradzkiego poligonu niemieckich wojsk pancernych. Wydarzeniem był także przejazd Krakowskim Przedmieściem dużego kolejowego parowozu po szynach przenoszonych w miarę jego posuwania się do przodu. Parowóz przemieszczano w kierunku poligonu.

Skrzyżowanie ulic Wierzbowej i Krakowskiego Przedmieścia było dla dzieci miejscem ulubionych zabaw. Wzdłuż Wierzbowej (aż do lat 50. XX wieku), od stawu na zapleczu pałacu Danielewiczów przepływał wartko strumień Krasawa z czystą wodą i piaszczystym dnem. Żyły w nim cierniczki, atrakcyjne kolczaste rybki, nazywane kolkami. Strumień ten pod Krakowskim Przedmieściem, aż do nieistniejącej już pompy na początku Wierzbowej, był ujęty w okrągłe cembrowiny, stanowiące dla dzieci ciekawą, tajemniczą kryjówkę. Pamiętnym przeżyciem było kiedyś ukrycie się w tym miejscu, gdy górą przejeżdżały niemieckie czołgi…

Mieszkańcy tej dzielnicy, szczególnie Olendrów Dużych, wypasali krowy na łęgach za Żegliną. Dzieci chętnie towarzyszyły bydłu odprowadzanemu przez pastucha. Zapędziłem się kiedyś za stadem i, już na łęgu, znalazłem się raptem w jakimś rozległym wgłębieniu, z którego nie było widać żadnego domu. Utkwiło mi w pamięci uczucie przerażenia, które ustąpiło dopiero po wdrapaniu się na górę…

Naprzeciwko domu, w którym mieszkaliśmy, do piętrowej kamieniczki pod numerem 40, wprowadził się Niemiec z rodziną. Dwaj jego synowie, paradując w mundurach Hitlerjugend, szczuli z zawziętością wilczurem polskie dzieci, uniemożliwiając im swobodne przebywanie na ulicy. Gdy zimą odebrali sanki polskiemu dziecku, jego ojciec, który udał się z interwencją, został aresztowany. Skończyła się odtąd swoboda wychodzenia na ulicę.

We wrześniu 1941 roku grupa żandarmów zaczęła wyganiać Polaków z domów, zagarniać napotkanych na ulicach, rozkazując wszystkim iść na stadion. Byłem wśród tych ludzi z mamą. Nikt nie wiedział, o co chodzi. Po dłuższym oczekiwaniu na stadion wjechała ciężarówka, przywożąc 10 Polaków, ze skrępowanymi rękoma, którzy zostali rozstrzelani na oczach oniemiałych z przerażenia ludzi. Było to 17 września 1941 roku. Jak się potem okazało, powodem egzekucji było podpalenie przez nieznanych sprawców sterty słomy i dwóch stert owsa w majątku. Słyszałem tylko strzały, mama bowiem zorientowawszy się w zamiarach Niemców, kazała mi się schować się za ziemnym wałem okalającym boisko.

Pomnik rozstrzelanych Polaków na sieradzkim stadionie; fot. A. Ruszkowski

Tablica epitafijna przy ulicy Wodnej, upamiętniająca egzekucję Polaków 15 września 1939

W marcu 1942 roku aresztowano w Sieradzu około 200 oficerów i podoficerów Wojska Polskiego.To aresztowanie miało związek z zabiciem w Zgierzu dwóch gestapowców przez st. sierż. Wojska Polskiego Józefa Mierzwińskiego. Ojciec był plutonowym rezerwy, więc również został aresztowany. Wraz z innymi osadzono go w kinie As, w domu Mieczysława Penkula, przy Żwirki i Wigury. Przez szereg dni, wraz z mamą, nosiłem ojcu obiady. Niemcy pozwalali wejść do środka i przez pewien czas tam pozostać tylko mnie. Pamiętam, że ojciec przebywał w towarzystwie pana Władysława Nurka,krawca, swego dobrego znajomego. Po pewnym czasie zwolniono 150 osób, także ojca. Pozostałych, wśród nich pana W. Nurka, zesłano do Oświęcimia. Pan Nurek, podobnie jak większość innych, stamtąd nie powrócił. Pod wpływem tego aresztowania mama zniszczyła portret ojca w mundurze z szablą oraz wspaniałą księgę „Dziesięciolecie Polski niepodległej” z 1928 roku z wygrawerowanym w drewnie Białym Orłem. Potem ogromnie żałowała tej decyzji.

Plut. rez. Władysław Ruszkowski w 6 baterii 10 Pułku Artylerii Polowej, manewry w Wawrze-Glinkach, czerwiec 1927

Plut. rez. Władysław Ruszkowski, 6 czerwca 1927

Obok domu pana Nogali był sklep Gefrego (dziś jest tam apteka) gdzie Polacy kupowali żywność na kartki. Zwykle przed sklepem stała kolejka. Gdy pojawiał się rewirowy żandarm zwany „Lalusiem”, ludzi ogarniał strach, ponieważ żądał on, aby kształt kolejki odpowiadał jego wyobrażeniom o porządku. Byłem świadkiem, jak „Laluś” prostował kolejkę przy użyciu policyjnej pałki, aż kiedyś wracający z przepustki żołnierze, widząc to, dopadli go, zbili i skopali, pozostawiając leżącego w rynsztoku. Ulica opustoszała. Polacy, bojąc się wyjrzeć, czekali w domach na następstwa tego wydarzenia. Na szczęście sprawa ucichła.

Na podwórku domu pana Nogali: z dziadkiem Stanisławem Woszczalskim, rodzicami i siostrą Jadzią

W pałacu Danielewiczów, na pobliskiej Górce Poświętnej, rezydował generał – dowódca poligonu, który do biura w Rynku (niem. Am Markt) jeździł z adiutantem konną bryczką. Ów adiutant miał zwyczaj odbierania ausweisów (świadectw tożsamości) tym Polakom, którzy w czasie przejazdu nie stanęli w pokornej postawie ze zdjętą czapką przy krawężniku. Byłem świadkiem takiego wydarzenia, gdy szedłem kiedyś w stronę Rynku na spotkanie ojca wracającego z pracy. Potem owe ausweisy trzeba było odebrać osobiście na gestapo…

Gen. mjr Friedrich Liegemann, dowódca poligonu; fot. ze zbiorów Gartha Collinsa

Pałac Danielewiczów, spalony w 1945 roku; pocztówka nakładem Księgarni Rubinsteina w Sieradzu

Kiedyś rewirowy żandarm kazał zgromadzić się na ulicy dzieciom, a następnie zaprowadził je na sąsiednią ulicę Partyzantów. Stały tam zbite z desek kadzie pełne gliny. Dzieci musiały deptać tę glinę. Był to materiał budowlany dla tzw. glinianek – domków przygotowywanych jako przejściowe locum dla Niemców wołyńskich, sprowadzanych w celu osiedlenia w okolicach Sieradza. Gromada dzieci, utytłana jak nieboskie stworzenia, po kilku godzinach wróciła bez szwanku do domów.

Tzw. glinianki na ul. Partyzantów; stan po 1945 roku

Nieco dalej, na Krakowskim Przedmieściu 59, mieszkała moja ciocia Helena Stępińska, za nią (nr 63) Kazimiera Buczkowa i Janina Siemkowicz z Kalisza. Wszystkie te panie, jako przedwojenne nauczycielki, uczyły okoliczne dzieci na tajnych kompletach, bowiem Niemcy zlikwidowali w Warthelandzie (Warthegau), prowincji włączonej do Rzeszy, polskie szkoły. Moja siostra, mająca w chwili wybuchu wojny 11 lat, chodziła na lekcje do cioci i na jakimś etapie tej nauki ciocia Helena orzekła, że Jadzia też może uczyć młodsze dzieci czytania i pisania.

Helena Stępińska

Odtąd w naszym mieszkaniu zbierała się gromadka dzieciaków, siostra z nimi dukała z elementarza, a ja musiałem wtedy stać w sieni i ostrzegać, gdy do domu zbliżał się jakiś żandarm. Po moim ostrzeżeniu chowano szybko elementarz i wyjmowano zabawki. Zdarzyło się jednak, że jakiś Niemiec miał sprawę do naszego gospodarza, wszedł energicznie z ulicy do sieni, pomylił drzwi i zobaczył zebraną gromadkę dzieci. Mama tłumaczyła mu, że dzieci przyszły się bawić do syna. Elementarz i zeszyty zdołano wcisnąć pod poduszkę, na wierzchu jednak został kałamarz z rozlanym w pośpiechu atramentem. Wszyscy zamarli z przerażenia. Niemiec zajrzał pod poduszkę, zobaczył zeszyty i rzekł tylko: Was ist das? Die Schule? i wyszedł. Na szczęście skończyło się na strachu, bo nie nadał sprawie biegu. To nauczanie trwało dość długo, siostra pod nadzorem cioci Heleny Stępińskiej uczyła dzieci z zapałem, choć z różnym skutkiem. Pamiętam Mańka Nogalę, syna sąsiada, który był bardzo odporny na przyswajanie liter. Zdarzyło się też kiedyś, że z jakiegoś powodu pobiłem się ze Stefkiem Boguszem, który w akcie zemsty za guza na głowie zaczął wykrzykiwać przy pompie na rogu Wierzbowej: „Jadźka Ruszkowska dzieci uczy!!!”. Na szczęście żaden Niemiec tego nie usłyszał, a ze Stefkiem niebawem pogodziliśmy się i żyliśmy potem w przyjaźni.

Jadzia Ruszkowska z bratem Jędrkiem i koleżanką Renią Urbańską, 1942

Jadzia Ruszkowska, 1945

Polaków obowiązywał przymus pracy, także dzieci powyżej lat 14. Gdy siostra osiągnęła ten wiek, została służącą u Richarda Keisera – szefa akcyzy, który mieszkał przy ulicy Toruńskiej (w domku państwa Urbańskich, obecnie Kulińskich). To zajęcie uchroniło ją przed wywózką na roboty do Niemiec, bowiem pewnego dnia do domu przyszedł Niemiec w czarnym mundurze i zabrał siostrę do Arbeitsamtu (urzędu pracy na ulicy POW). Tam zamknięto ją w szopie i trzymano do czasu zgromadzenia ok. 6o dziewcząt. Zaprowadzono je do łaźni w koszarach, poddano badaniom, przygotowując do transportu w głąb Niemiec. Interwencja pracodawcy w ostatniej chwili ocaliła Jadzię przed wywiezieniem. Niestety, transportu nie uniknęła wtedy jej przyjaciółka, Jadzia Idzikowska.

Niemiecka kartka na mleko

Kartka na mięso

Na kartki można było kupić gliniasty chleb (do mąki coś dodawano), świetnie nadający się do lepienia żołnierzyków, marmoladę z marchwi i buraków. Powszechne były tzw. erzatze- przeznaczone dla polskiej ludności podróbki artykułów żywnościowych. Ludzie próbowali zaopatrywać się w żywność nielegalnie, co było możliwe, ponieważ Niemcy utrzymali prywatną własność ziemi, obciążając chłopów obowiązkiem przymusowych dostaw zbóż, ziemniaków, mięsa, nawet jajek, które stemplowano, by odróżnić od posiadanych nielegalnie. Kiedyś mama nabyła 6 kg mięsa, zaś wkrótce potem żandarmi zrobili rewizję w domu i wykryli to mięso. Skazano mamę na karę 6 miesięcy więzienia, którą odbywała w Ostrowie Wlkp. Ja wtedy przebywałem u dziadków w Szadku. Było to chyba w sierpniu 1942 roku. Likwidowano getta w okolicznych miastach. Widziałem przewożenie Żydów do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem. Ulicą prowadzącą w kierunku Koła przejeżdżały ciężarówki wyładowane mężczyznami, kobietami i dziećmi. Na końcu skrzyni siedziało zawsze z bronią dwóch Niemców. Pamiętam krzyk-zawodzenie tych, chyba spodziewających się swego losu, maltretowanych ludzi…

Mój dziadek Stanisław Woszczalski, jego syn Stanisław, potem wnuk Stasinek byli właścicielami dużego gospodarstwa. Woszczalscy mieszkali w Szadku od wieków i wraz z Kwiecińskimi, Zabłockimi, Błaszczyńskimi, Niedźwieckimi, Maliszewskimi, Wrońskimi, Sarnikami… uważali się za potomków dawnej zagrodowej szlachty, stanowili jedną wspólną rodzinę. Mama moja była ukochaną córką swoich rodziców, toteż było mi tam dobrze, jeździłem do nich przez długie lata, także po wojnie, pomagając w gospodarstwie.

Zastęp skautek w Szadku (Ziemi Sieradzkiej): mama po lewej stronie sztandaru, z drugiej strony Jadwiga Perkowska, po środku drużynowa Irena Krąkowska, Kazimiera Bednarska (z proporczykiem z lewej), Zofia Zabłocka, Stanisława Kobusiewicz, Zofia Dziamarska, Józefa Chojnacka, Wiktoria Jabłońska i Anna Zabłocka (z proporczykiem), 1916

Kiedyś łowiliśmy ze Stasinkiem wróble na strychu. Stara chata była kryta strzechą, wróble najlepiej łowiło się wieczorem w pończochę. Stasinek trzymał pończochę, ja płoszyłem wróble. Przypadkiem włożyłem rękę w strzechę tuż przy belce i natrafiłem na jakiś pakunek. W pakunku były „Dzieje Polski w dwudziestu czterech obrazkach” Kazimierza Góralczyka, a właściwie Władysława Anczyca, ponieważ taka książka, z 1863 roku, mogła być wydana wtedy tylko pod pseudonimem. Mama wyjaśniła, że książka należała do jej brata Józefa, który zginął na wojnie 1920 roku, zgłosiwszy się jako ochotnik. Wiele lat później oprawiłem ją w skórę, była czytana przez moje dzieci, później wnuki – i zajmuje obecnie honorowe miejsce w domowej bibliotece.

Sieradz był w czasie wojny przepełniony Niemcami: urzędnikami, policjantami, gestapowcami, żołnierzami z garnizonu i pobliskiego poligonu wojsk pancernych. W koszarach 31 Pułku Strzelców Kaniowskich i w szkole im. Wł. Reymonta przy Kościuszki mieściły się niemieckie szpitale wojskowe. Część Niemców sprowadziła rodziny, także dzieci, które miały obowiązek należenia do Hitlerjugend, dziewczęta do Bund Deutscher Mädel. Ich ulubionym zajęciem było paradowanie po mieście w mundurach, z proporcem ze swastyką, w szyku trójkowym z werblami w pierwszym szeregu. Gdy taki oddział maszerował, Polacy musieli przed proporcem zdejmować czapki. Byłem uczestnikiem następującego wydarzenia. Oddział hajotów maszerował ulica Kolegiacką (Kirchenstrasse). Stałem wtedy obok kościoła. Jako pięcioletni może chłopiec, nie wiedziałem, że trzeba zdjąć czapkę. Na końcu oddziału maszerowało dwóch krzepkich hajotów, z zadaniem reagowania na takie przypadki. Jeden z nich doskoczył do mnie, uderzył mnie i wyrzucił czapkę za ogrodzenie przykościelne. Było to skuteczne działanie edukacyjne: pamiętają je nawet moje wnuki! Niemcy urządzali z okazji ważnych dla siebie rocznic i wydarzeń uroczystości, coś w rodzaju capstrzyków. Robili to na Wzgórzu Zamkowym lub na Rynku. Kilku chłopców, wśród nich i ja, wybrało się kiedyś na taki capstrzyk odbywający się na Rynku. Było potężne ognisko, oddziały wojskowe ustawione w czworobok. Patrzyliśmy na to z ciekawością do czasu, gdy zagrała orkiestra i rozległ się grupowy śpiew. Doskoczył do nas wtedy jakiś Niemiec, obdzielił kopniakami, zmuszając do szczęśliwej ucieczki.

Pewnego razu do naszego mieszkania wkroczył żandarm w towarzystwie innych Niemców, w poszukiwaniu metali kolorowych. Zabrali żyrandol z elementami miedzi, moździerz z ubijakiem, przejrzeli sztućce, wymontowali klamki i antaby z zamków drzwiowych, ponieważ były wykonane z miedzi. W tym samym czasie zrobili lustrację cmentarza i wyłamali wszelkie metalowe elementy z grobowców. To właśnie wtedy bezpowrotnie zniszczyli stojący obok kościółka grunwaldzkiego duży metalowy nagrobek słynnego, zasłużonego kronikarza, rejenta i archiwisty sieradzkiego, Antoniego Paparony Pstrokońskiego.

Krakowskie Przedmieście w czasie okupacji

Z okresu zamieszkiwania na Krakowskim Przedmieściu utkwił mi w pamięci radosny fakt przelotu nad Sieradzem w lecie 1944 roku floty powietrznej aliantów. Ogłoszono alarm! Wyły syreny! Nikt nie wiedział, co się dzieje. Wreszcie ktoś pokazał liczne samoloty przelatujące na wysokości kilku tysięcy metrów w kierunku Warszawy. Przelotowi potężnej floty nie przeszkadzały samoloty Luftwaffe. Stało się oczywiste, że lecą nasze, czyli wrogie Niemcom samoloty! Wiadomo było z potajemnego nasłuchu radia, z docierającej sporadycznie nielegalnej prasy, że polscy lotnicy walczą z Niemcami. Zrodziła się w sercach nadzieja, że nad Sieradzem przelatują także Polacy! Niemcy pochowali się. Zapanowała euforia! Polska ludność wyszła z domów. Dzieci podskakiwały z radości, dorośli ściskali się! Okazało się po wielu latach, że były to eskadry bombowców, które po dywanowym nalocie na wschodnie Niemcy (Drezno?) leciały, by wylądować na sowieckich lotniskach na prawym brzegu Wisły.. Wtedy Sowieci na to lądowanie zezwolili. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, zabronili alianckim samolotom, lecącym nad Warszawę, lądować na swoich lotniskach, uniemożliwiając skuteczną pomoc dla powstania.

Alianckie samoloty nad polskim niebem, lato 1944

W pamięci została mi też wyprawa, latem 1944 roku, w gronie kilku chłopaków nad Wartę, za most na Żeglinie, gdzie przez jakiś czas kwaterował duży oddział rosyjskich Kozaków w typowych rubaszkach, podwładnych gen. Andrieja Własowa w służbie Niemców. Przemieszczali się w kierunku Łodzi.

Pod koniec okupacji ojciec z jakiegoś powodu wybrał się na Małe Olendry i, dla skrócenia drogi, wracał przez park. Pewnie zapomniał, że na bramie parku, od strony ulicy Sienkiewicza, wisiała tabliczka: Nur für Deutsche… Zatrzymał go jakiś żandarm, zabrał na posterunek, gdzie go mocno zbito. Z ojca pod koniec wojny niewiele zostało. Kiedyś był postawnym, tęgim mężczyzną, okupacja sprawiła, że został z niego strzęp człowieka.

Naszemu gospodarzowi, Ignacemu Nogali, urodziły się kolejno dwie dziewczynki: Hania i Wacia, potrzebne mu były zajmowane przez naszą rodzinę izby. Jesienią 1944 roku rodzice wynajęli pokój na piętrze kamienicy róg Rynku i ulicy Wodnej, z oknami na Rynek i Wodną.

Zbliżał się wyczekiwany koniec wojny. Sowieci, od sierpnia 1944, czekali na prawym brzegu Wisły do czasu upadku powstańczej Warszawy. W tym czasie Niemcy na zajmowanych jeszcze przez siebie terenach, także w okolicach Sieradza, przygotowywali się intensywnie na odparcie sowieckiej ofensywy.

Kopanie rowów przeciwczołgowych na sieradzkim poligonie, 1944

Nadszedł rok 1945. Cywilni Niemcy coraz liczniej opuszczali Sieradz. Ewakuowano wojskowe szpitale. Nie było paniki, do ostatniego dnia okupacji można było realizować w sklepach kartki na żywność. Już nie pamiętam, co było pierwszym zwiastunem zbliżającego się frontu: czy z daleka widoczne sztuczne oświetlenie Łodzi w czasie nocnego bombardowania, czy odgłosy artylerii, początkowo słyszalne tylko przytkniętym do ziemi uchem… Z radością czekano na zakończenie wojny, z obawą – na Sowietów. Pamięć o przeszłości i wojnie 1920 roku nie wygasła…

Ostatniego niemieckiego żołnierza z bronią widziałem z okna domu w Rynku, gdy biegł, trzymając w lewej ręce rkm, a w prawej metalową skrzynkę z nabojami. Było mu ciężko, więc gdy napotkał na swojej drodze polskiego chłopaka, kazał mu z ową skrzynką biec obok siebie. Wkrótce skryli się za zakrętem, podążając ulicą Kolegiacką w kierunku fary.

Nocą, tuż przed opuszczeniem miasta przez Niemców, obudziły nas salwy pocisków, które z ogromnym wyciem i jakby chichotem (katiusze?) przelatywały nad miastem. Pamiętam, że ten ostrzał trwał także za dnia, ponieważ cała rodzina, obawiając się trafienia pocisków w kamienicę i następstw jej zawalenia, przeniosła się do nieistniejącej już dziś zadaszonej bramy przy ulicy Wodnej i tam, wśród sąsiadów, przeczekała ostrzał. Chroniąc się w tej bramie, zapamiętałem, że deski jej sufitu podskakiwały w rytmie wybuchów. Gdy się nieco uspokoiło, wyszedłem z bramy na podwórze i wtedy zobaczyłem wysoko na niebie, w kierunku kolejowego mostu, lotnika na spadochronie, zasłoniętego wkrótce przez dachy domów. Był to sowiecki pilot, zestrzelony nad kolejowym mostem przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą. Było to około godziny 11. Następstwem bestialskiego uśmiercenia lotnika był odwetowy nalot sowieckich samolotów na miasto tego samego dnia 20 stycznia 1945 roku około godz. 15.20. Miasto było wtedy już właściwie opuszczone przez Niemców, Rosjanie bowiem sforsowali rzekę na odcinku Kowale – Biskupice i zajęli Kościerzyn, zostawiając Niemcom do odwrotu szosę na Kalisz. W tej sytuacji wojsko niemieckie, obawiając się okrążenia, wycofywało się energicznie na zachód. Zabierali np. tylko działa, zostawiali amunicję do nich. Porzucali też pojazdy, nawet czołgi, z powodu braku benzyny. Potem ten sprzęt został zwieziony na wolny plac u zbiegu obecnych ulic: Starowarckiej i Cypriana Bazylika. Centrum sowieckiego bombardowania stała się Praga, zabudowana małymi, przeważnie drewnianymi domkami, bomby padły również na Rynek, ulicę Rycerską, dwie zniszczyły środek budynku gimnazjalnego (wtedy siedziby Landratu) przy ulicy Żwirki i Wigury…

Budynek gimnazjum przejęty na niemiecką Landraturę

W czasie bombardowania moja rodzina uciekła z domu, chroniąc się w jakieś wgłębienia ziemne (opuszczone okopy?) na końcu ulicy Wodnej, nieopodal dawnego koryta przepływającej tu niegdyś rzeki, gdzie do dziś jeszcze są ceglane resztki dawnego foluszu. Było tam więcej ludzi, którzy obawiali się zostać w domach w czasie nalotu. Pamiętam, że podczas przerwy w bombardowaniu wyjrzałem z tego „okopu” i stwierdziłem, że nie ma już dobrze mi znanego domku, w którym mieszkała u swojej córki Marii Abrysiewicz do śmierci w dniu 7 lutego 1944, moja babcia Agnieszka z Pertkiewiczów Ruszkowska. Jak się potem okazało, w domek ten, stojący nieopodal Rynku Praskiego, po stronie cieku wodnego łączącego się z tzw. ślabanem, trafiła sowiecka bomba. Jego mieszkańcy na szczęście ocaleli, ponieważ schronili się w ogrodzie w jakimś wykopie. W rezultacie nalotu wszystkie szyby z okien wyleciały od wybuchów, a był to styczeń i wielki mróz. Po spędzeniu nocy w tych warunkach rodzice postanowili wrócić do naszego domu przy ul. Warckiej. Na razie jednak obejrzeli tylko dom, który wyglądał, jakby Niemcy opuścili go przed chwilą, Ojciec uznał, że bezpieczniej będzie przeczekać działania wojenne poza miastem, na wsi. Udaliśmy się więc do Kłocka, wsi położonej tuż za miastem, do domu znajomego ojca. Tam doczekaliśmy wejścia Sowietów. Najpierw, od strony Złoczewa, wszedł do wsi konny patrol Kozaków. Pytali o Niemców i pojechali do Sieradza. Za nimi na konnych wozach, załadowanych rozmaitym dobytkiem, wjechali do wsi żołnierze piechoty. Nazajutrz wróciliśmy do Sieradza.

===========

Ojciec prowadził nas przez pola, obok ruin spalonej prochowni na Kłockiej Górce, w kierunku dzisiejszej ul. Reymonta, która wtedy nazywała się Tartakową. Po drodze napotkaliśmy jeńców prowadzonych z pewnością „na rozwałkę” przez radzieckich żołnierzy. Pamiętam leżące na ulicy POW trupy kilku Niemców, porzuconą broń strzelecką, jakieś powywracane pojazdy, zabite konie.

Nasz dom zastaliśmy kompletnie obrabowany przez sąsiadów, którzy uznali, że skoro zajmował go Niemiec, to zostawione mienie jest własnością okolicznych mieszkańców. Nie było mebli, tylko puste ściany, zginął nawet sweter mamy pozostawiony w czasie pierwszej krótkiej tam obecności, pianino zostało zniszczone, wielkie balony miodu przechowywane na strychu – zrzucone i rozbite. Usunięcie tego miodu, zmieszanego z różnymi śmieciami, było bardzo trudne i długotrwałe. Zabrano nawet zapasy węgla przygotowane przez Niemca. Ule w ogrodzie, mimo że była to przecież zima, też rozbito, zapewne w poszukiwaniu miodu, ale to już było dziełem czerwonoarmiejców. Rodzice orzekli, że w tej sytuacji trzeba wracać, choć na kilka dni, do mieszkania w Rynku. Gdy ponownie pojawili się w domku na Warckiej, zastali zmianę: pokoje były wypełnione prawie do wysokości okien słomą pochodzącą z pobliskich wojskowych stert, ponieważ w opuszczonym domu na kilka dni urządził sobie kwatery oddział sowiecki. Kilku sołdatów jeszcze zostało we frontowym pokoju z osobnym wejściem, jak się wkrótce okazało, na nasze szczęście.

Ojciec, którego od czasu mroźnej nocy spędzonej po sowieckim bombardowaniu miasta w mieszkaniu z wybitymi szybami trawiła gorączka, rozchorował się na zapalenie płuc. Nie było lekarza ani żadnych leków i w tej sytuacji ojciec zmarł w nocy we wspólnym łóżku, w którym spałem obok niego z mamą i siostrą. Spotkało nas wielkie nieszczęście. Ojciec zmarł 6 lutego, a więc w środku zimy. Mama miała tylko kilka polskich srebrnych monet z okresu przedwojennego i za te monety nabyła trumnę, z której podobno wcześniej usunięto jakiegoś Niemca. Czarna rozpacz! Pamiętam mamę i siostrę nad grobem ojca i powrót do domu, który nie nadawał się do zamieszkania.

W tej sytuacji prości żołnierze sowieccy z naszego domu, którzy zdążyli poznać ojca służącego niegdyś w armii carskiej i znającego dobrze ich język, pospieszyli z doraźną pomocą: zostawili mamie z zapasów przywiezionych z koszar podstawowe artykuły żywnościowe, także pół krowy zapewne zrabowanej gdzieś w sąsiedniej wsi. Wkrótce też przyjechał wozem konnym z Szadku brat mamy, przywożąc niezbędne do życia zapasy. Nie było w tym czasie w mieście żadnych sklepów, nie było pieniędzy, stosowano handel wymienny. Zajmowaliśmy we własnym domu dwa pokoje i kuchnię. W jednym pokoju był kaflowy piec na węgiel, a w pomieszczeniu kuchennym piec z kafli służący do przygotowywania posiłków. Na zewnątrz mieliśmy studnię na tzw. korbę i sławojkę, co było w tym czasie normą. Brakowało opału. Na szczęście tuż za domem pozostała po niemieckiej baterii dział sterta drewnianych skrzynek wypełnionych pociskami artyleryjskimi. Niemcy działa zabrali, amunicję w skrzynkach zostawili.

Miałem już 9 lat! Jak się wkrótce zorientowałem, pociski były nieuzbrojone, ponieważ zapalniki do nich mieściły się w osobnych skrzynkach. Trzeba było czymś w piecach palić, więc wyjmowałem te pociski ze skrzynek i tak pozyskiwałem opał. Drewno to dawało mało ciepła, rano wewnętrzne ściany kuchni skrzyły się od mrozu. Ktoś pokazał, jak się rozbraja te pociski: wystarczyło trochę popukać – obruszać miejsce łączenia pocisku z łuską. Wewnątrz łusek był proch w różnych postaciach, zależnie od przeznaczenia pocisku: w stanie sypkim, w postaci pałeczek, w nylonowych woreczkach… Wśród skrzynek z pociskami trafiła się wypełniona ręcznymi granatami, tzw. hand granatami – na drewnianych rączkach, w których nasadzie był zapalnik zabezpieczony metalową zakrętką. Wystarczyło nasadkę odkręcić, szarpnąć i po kilku chwilach granat wybuchał. Granaty wyglądały atrakcyjnie… więc ułożyłem je pieczołowicie w skrzyni tapczanu, na którym spała siostra. Po jakimś czasie zauważyła je, narobiła hałasu i musiałem je wynieść z domu. Te granaty wydałem starszym chłopakom, którzy, idąc za przykładem czerwonoarmiejców, przy ich pomocy łowili ryby w Warcie. Zdzisiek Golemba, sąsiad, znalazł karabin przeciwpancerny. Chcieliśmy się zorientować, jak działa, Zdzisiek trzymał dłoń na lufie, ktoś pociągnął za spust, a ponieważ w lufie był nabój, dłoń została przestrzelona, Zdzich wrzeszczał jak opętany, karabin został wrzucony do pobliskiej latryny, chłopcy się rozbiegli… Inny chłopak – Jurek Krawczyński, bawiąc się pociskami, stracił dłoń, kilku chłopców w obrębie miasta i poligonu zginęło, rozszarpanych przez pociski.

Tuż za domem, w stronę ulicy Starowarckiej, był teren wojskowy. Stały tam zadaszone wielkie pawilony, wypełnione słomą i sianem w sprasowanych belach. Przy takiej stercie, na rogu dzisiejszych ulic Nenckiego i C. Bazylika leżały przez kilka dni zwłoki zastrzelonego przez Rosjan, z poduszczenia niejakiego Bobrowskiego, znanego w Sieradzu małżeństwa Wajnertów. Mieszkali oni przy ulicy Stodolnianej. Po jakimś czasie pochowano ich na cmentarzu ewangelickim.

Miasto zajęły oddziały sowieckie. W tej sytuacji sąsiedztwo gorzelni okazało się bardzo kłopotliwe… Wprawdzie oczyszczalnia spirytusu, tzw. rektyfikacja, położona na początku dzisiejszej ulicy Jana Pawła II, została spalona w czasie działań wojennych, ale została główna gorzelnia u zbiegu ulic Sienkiewicza i Starowarckiej. Od strony tej ostatniej stały olbrzymie stalowe kadzie wypełnione nieoczyszczonym spirytusem. Złośliwi mówili, że z powodu zawartości tych kadzi front się zatrzymał na odcinku Sieradza. Jakiś czerwony dowódca kazał więc spuścić ten spirytus z kadzi i w efekcie głębokie rowy przy ulicy Starowarckiej zostały nim wypełnione po brzegi. To nic, że był brudny i zmieszany z błotem. Okoliczna ludność, doświadczona wojną, wiedziała, że spirytus w tak przełomowych czasach spełnia rolę pieniądza i każdy, kto tylko mógł, czerpał go w wiadra, bańki, beczki… ponieważ po przefiltrowaniu nadawał się do użycia. Nie pamiętam, w jaki sposób mama weszła w posiadanie sporej bańki od mleka wypełnionej przefiltrowanym spirytusem, dzięki któremu mogła nabyć jakieś jedzenie.

Wkrótce sowieccy żołnierze dowiedzieli się, że mieszkańcy okolic gorzelni mają spirytus i chcieli go od nich wydobyć. Jak to robili? Pamiętam, jak do mieszkania weszło dwóch sołdatów i bez jakiegokolwiek słowa zaczęli przeszukiwać szafki kredensu. Mama narobiła krzyku, wtedy doszło do wymiany zdań. Jeden z tych żołnierzy powiedział, że Polacy w 1920 roku zabili mu ojca, mama na to, że Rosjanie zabili jej brata. Ten na to: dawaj wodku i wyciągnął nagan, wystraszył się jednak, ponieważ ścienny zegar zaczął akurat wtedy wydzwaniać bardzo głośno swoje: bim-bam. Takie urządzenie zobaczył z pewnością po raz pierwszy w życiu. Zwabiony awanturą pojawił się na szczęście starszyna z drużyny zajmującej frontowy pokój i wyrzucił za drzwi napastników. Innym razem pojawiło się dwóch sołdatów, którzy mieli w poszewce na poduszkę różne, niewątpliwie skradzione tekstylia, i chcieli je wymienić na wódkę. Ten, kto się dał nabrać, stracił wódkę i nic w zamian nie dostał. Pijani żołnierze szukali, także w nocy po domach, wódki i tzw. zagrychy. W ich przekonaniu była nią kiszona kapusta, będąca wówczas w posiadaniu każdej rodziny. Wymuszali poczęstunek i przy okazji sprawdzali możliwości zdobycia alkoholu. Byli i tacy, którzy wchodzili do polskich domów o każdej porze doby i rabowali, co chcieli. Podobno takich, schwytanych przez sowiecką żandarmerię, rozstrzeliwano. Odłożył mi się w pamięci następujący obrazek: środkiem błotnistej ulicy biegnie sołdat. Na jednej nodze ma swój but, na drugiej tzw. but oficerski z cholewą, do którego była wbita noga na sztorc, ponieważ but był na niego za mały. Goni go z jakąś pałą w ręce sąsiad, Mundek Sowała, wołając: „Łapcie złodzieja!”. W końcu przestraszony żołnierz uwolnił nogę z buta, odrzucił go i uciekł, klapiąc bosą nogą uwolnioną z onucy, po błocie.

Po jakimś czasie, po opuszczeniu domu przez żołnierzy, nakazano nam jeden pokój przygotować dla oficera. Gdy po raz pierwszy wszedł do pokoju, mama zdjęła ze ściany obraz Matki Boskiej i chciała go wynieść. On bardzo uprzejmie poprosił, żeby obraz zostawić. Okazał się miłym człowiekiem. Później, gdy do Sieradza przeniesiono z Zamościa Oficerską Szkołę Łączności, a byli w niej początkowo instruktorami wyłącznie sowieccy – choć w polskich mundurach – oficerowie, mieszkał u nas porucznik, który na noc barykadował drzwi drągami, wyjaśniając mamie, że musi się mieć na baczności przed Polakami. W nocy ustawiał na szafce granaty, których zapomniał zabrać, kiedy się wyprowadził… Została po nim, poza tymi granatami, pamiątka w postaci podłogi wymalowanej przez niego farbą, która w ogóle nie chciała schnąć. Pomału sytuacja się stabilizowała…

Muszę też wspomnieć o ulicznej atrakcji, jaką stanowiła kuźnia Andrzeja Gołębia, przy ulicy Nenckiego, tuż za ogrodzonym dziś terenem starego szpitala. Kuźnia miała chyba średniowieczne wyposażenie, z potężnym, uruchamianym przy pomocy nóg miechem kowalskim. Kowal, wobec licznej zazwyczaj widowni, wyczarowywał z metalu przede wszystkim liczne podkowy i wszelkie potrzebne wówczas ludziom metalowe elementy. Z synem kowala Marianem chodziłem do szkoły, był on potem do końca dość długiego życia znanym sieradzkim kloszardem.


Andrzej Ruszkowski

 

***

Zobacz także:

Udostępnij to: