Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak cz.III

Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak cz.IV
19 sierpnia 2018
Wspomnienia Małgorzaty Mieczkowskiej-Borejko
19 sierpnia 2018
Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak cz.IV
19 sierpnia 2018
Wspomnienia Małgorzaty Mieczkowskiej-Borejko
19 sierpnia 2018
Udostępnij to:

Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak
(część trzecia)


O tym, jak wyglądała sieradzka Wielkanoc

Jak daleko uda mi się sięgnąć pamięcią? Co było najwcześniej? Może te rozsłonecznione we wspomnieniach Wielkie Soboty i uroczyste spotkania w klasztorze? Wspaniałe mazurki i pisanki, które otrzymywaliśmy przy tej okazji od Sióstr Urszulanek? A może te godziny, w trakcie których my dzieci obserwowałyśmy Tatę wyskrobującego nożykiem i żyletką ażurowe wzory na skorupkach jaj wcześniej ugotowanych w wywarze z łusek cebuli? Prawdziwe arcydzieła. Z czasem i my dołączyliśmy do Taty, ale nasze pisanki były jedynie dowodem na to, że twórczość wymaga nie tylko chęci, ale również talentu i pracy. A tych ostatnich chyba nam jednak brakowało.

Sięgnę do czasów najwcześniejszych – mój pierwszy wiosenny spacer z rodzicami. Proszę podziwiać wózek.

Bardzo ważne było przygotowywanie świątecznych placków. I to doniosłe przeżycie, czyli zanoszenie ciast do piekarni Skrzypińskiego. Szło się dumnie, na ukos przez Rynek. Blachy z ciastem były przykryte bielutkimi, mocno wykrochmalonymi ściereczkami. Już w połowie drogi słodki zapach drożdżowych wypieków uderzał w nozdrza i torował drogę do celu. A w środku: gorące piece, wszędzie pełno placków, i tych upieczonych, i tych jeszcze surowych. I najważniejsze. Babcia przypominała mi o tym chyba z pięć razy: „Nie zapomnij zapytać, kiedy będzie można odebrać ciasto”. Więc pytałam, ale odpowiedzi już w połowie drogi powrotnej nie pamiętałam. Tyle było rzeczy ważniejszych. Babcia zbytnio się nie gniewała, bo i tak wiedziała, co i kiedy.

A może najbardziej liczyły się Rezurekcje? Najpierw ciemny, ponury ranek i niechęć do wstawania. Wędrówka do klasztoru, jeszcze trochę w półśnie. Potem my dzieci byłyśmy w pośpiechu przebierane w odpowiednie do rodzaju asysty ludowe sieradzkie stroje. Zapach kadzideł. Formowanie procesji i to paraliżujące poczucie odpowiedzialności w ramach kolejnych procesyjnych zadań, a zwłaszcza sypania kwiatków (nie rzucać za wysoko) i niesienia poduszki (byle nie upuścić). Fascynujące odgłosy wystrzałów. Przysypianie na stopniach ołtarza w czasie cichszych fragmentów mszy i budzenie się w czasie tych głośniejszych. Wspaniała muzyka, przejmujące pieśni. I zapamiętane na zawsze momenty, kiedy to światło poranka wdzierało się przez witraże okien do wnętrza kościoła i rozświetlało ołtarz. Mała dziewczynka była pewna, że to Jezus ją pozdrawia, i była szczęśliwa.

Sieradzkie stroje, śliczne koszyczki, radosne buzie. Bardzo lubię to zdjęcie.

Spacery w Wielką Niedzielę. Z przodu dzieci, z tyłu dorośli. Wszyscy wystrojeni. Zataczało się wielkie koło: Rynek, Kościuszki, aż do Cmentarza, potem od strony szpitala szło się do Starego Parku, wałem dochodziło do mostu na Żeglinie, odwiedzało Nowy Park i Pragą wracało się do Rynku. Ponieważ na Wielkanoc dostawałam zwykle nowe buty, końcówka wędrówki bywała prawdziwą udręką. Nie za bardzo lubiłam te spacery. Były nudne i niesamowicie długie. Rodzice co i rusz spotykali znajomych, toczyli dysputy, a my nie wiedzieliśmy, co wtedy z sobą zrobić. Więc byliśmy niegrzeczni i zwykle, na sam koniec spaceru, obrywało się nam co nieco.

Nie znosiłam też Śmigusa-Dyngusa, zimnej wody i obowiązkowego biegania za każdym członkiem rodziny, by go przynajmniej raz solidnie pokropić. Wolałam już subtelne polewanie wodą kolońską, które stosowali przybywający w tym dniu goście. Była ze mnie wygodna dziewczynka. Chyba tylko raz w życiu odczułam rozkosz ze śmigusowego szaleństwa, ale to było dużo później, a ponieważ zmoczyliśmy wówczas z bratem dokumentnie całe mieszkanie, skończyło się straszną awanturą. Na razie jednak mam dopiero kilka lat życia za sobą i nie lubię Lanego Poniedziałku.

Jakoś słabo pamiętam śniadania wielkanocne i całe to jedzenie. Szczytem marzeń rodziców była konserwowana szynka w puszce. Jak już była, to pojawiał się kolejny kłopot. Mamie nie zawsze udawało się ją od razu otworzyć, więc była okazja do przedświątecznej irytacji.

„Żebym ja to musiała robić. Jakby w domu chłopa nie było” – to najłagodniejsza wersja tego, co miała w takich chwilach do powiedzenia Mama.

W naszym domu Święta zaczynały się od odwiedzania Grobów i święcenia koszyczka, a potem, co było praktyką przywiezioną z Miasta Łodzi przez Babcię po kądzieli, a potępianą przez Babcię po mieczu z Sieradza, jedliśmy uroczystą sobotnią kolację. Warunkiem przerwania postu w Wigilię Paschalną było podzielenie się poświęconym jajkiem. Jako dziecko przyjmowałam ten zwyczaj z wdzięcznością, bo wprost nie mogłam się doczekać możliwości spróbowania świątecznych ciast. Prawdziwa uczta była jednak dopiero w niedzielę.

Szukam w pamięci jakiegoś epizodu, niepowtarzalnej chwili. I jest. Wielka Niedziela. Wracamy z kościoła. Mój młodszy braciszek ma pistolet na korki. Dumny niesłychanie. No i strzela, bo niby co innego ma robić właściciel pistoletu na korki w taki dzień. Niestety strzela pod złym kątem, prosto w nóżki kochanej siostrzyczki. Podziurawione rajstopy, nieco uszkodzona skóra, trochę krwi. Nie pamiętam swojej reakcji, choć pamiętam, że bolało. Pamiętam, że Mama krzyczy i zabiera pistolet, a mnie jest tak strasznie żal przestraszonego Braciszka.

Kartka z lat 50.

O moich dziecięcych obowiązkach

Jakie obowiązki miało dziecko, w wieku młodszym szkolnym, w warunkach miejskich, w rodzinie średniozamożnej, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia? Odpowiedź oparta będzie na studiach jednego przypadku, ale za to dogłębnie zbadanego. Tło zdarzeń: pracujący rodzice, niepracująca babcia, młodszy brat, mieszkanie niezbyt duże (pokój z kuchnią), ogrzewane piecami, przez wiele lat pozbawione kanalizacji i bieżącej wody.

Najważniejszym obowiązkiem była rzecz jasna nauka. Trzeba się było uczyć i już. I w zasadzie nie chodziło tu o to, żeby się uczyć, ile o to, że by mieć dobre stopnie. Nic dodać i nic ująć.

Pozostałe obowiązki wiązały się z pracami domowymi. W moim przypadku z pracami babskimi. Ich regularność była względna. Tylko niektóre rzeczy trzeba było robić codziennie. Większość od czasu do czasu, np. w ramach sobotniego sprzątania czy przedświątecznych przygotowań. Niektóre prace podejmowałam spontanicznie, albo w chęci niesienia pomocy innym, zwłaszcza Babci (np. mycie podłogi w kuchni), albo w idei upiększania otaczającego mnie świata (np. układanie porcelany w witrynie kredensu). Do niektórych zajęć byłam zmuszana i stawiałam opór. Większość obowiązków wykonywałam jednak bez protestu, w ramach wypracowanego w procesie wychowania kompromisu.

A zatem po kolei.
Obowiązek czyszczenia dywanu. Dywan, jeszcze przedwojenny, leżał w pokoju pod okrągłym stołem i był z roku na rok w coraz gorszym stanie. Odkurzacza nie było. Trzepać dywanu nikomu się nie chciało, więc rozsypywało się na jego powierzchnię fusy od herbaty, albo dobrze odsączoną kiszoną kapustę, i zmiatało ostrą szczotką. Brud schodził, kolory robiły się znowu kolorowe.

Obowiązek mycia drzwi – zajęcie w miarę szybkie i efektowne. W przeciwieństwie do mycia okien, od którego mnie uwalniano, bo mogłam przecież wypaść (na Rynek) i się zabić. Za dużo też tych drzwi do mycia nie było, raptem dwie pary. Z jedna parą, z tą między kuchnią a pokojem, miałam się na pieńku. Sprawa zamierzchła, wczesne dzieciństwo. Wzrostu, z racji wieku, byłam wówczas miernego, więc pewnego dnia nadziałam się „okiem” na klamkę, szczęśliwie, bo główne uderzenie poszło w dolną powiekę. Dobrze, że nie w samo oko. Ślad kolizji utrzymywał się przez kilkanaście lat.

Obowiązek pomocy w praniu. Przede wszystkim wykręcanie bielizny. Najpierw ręcznie, potem, jak zakupiono pralkę Franię, przez specjalny wałek. To był mój udział w przepierkach. Do poważniejszych etapów prania mnie nie dopuszczano, z powodu braku wiary w moją perfekcyjność. Za to wolno mi było rozwieszać bieliznę na strychu, co do pewnego momentu uwielbiałam, bo strych był tajemniczy, a Rynek oglądany z jego perspektywy, przez małe dachowe okienka, niezwykły. Najpierw pomagałam w rozwieszaniu bielizny dorosłym i więcej było zwiedzania strychu niż rozwieszania; potem musiałam radzić sobie sama i szybko straciłam entuzjazm.

Z praniem wiązał się jeszcze obowiązek naciągania i składania wykrochmalonej bielizny pościelowej i obrusów, jej oznaczania i spisywania, a potem, w nieco późniejszym wieku, zanoszenia jej do magla (na drugą stronę rynku) i przynoszenia. Nie widziałam w tym nic interesującego, więc, po pierwsze, brałam brata do towarzystwa (z czasem, gdy jego też dopadły „pralnicze” obowiązki, on brał mnie), a po drugie, migałam się od kontaktów z „maglem” ze wszystkich sił. Co prawda, mało skutecznie. Pamiętam, że w drodze powrotnej urządzaliśmy sobie z bratem wyścigi, kto szybciej przebiegnie Rynek i znajdzie się w domu. No i pewnego pięknego dnia wyłożyłam się, jak długa, na rynkowym bruku, tuż przy studni. Padłam, dosłownie, na twarz. Potłuczona, pokrwawiona i zapłakana dowlokłam się do domu. Babcia ratowała mnie piochtaniną i w efekcie przez kilka tygodni paradowałam po świecie z potłuczonym i podrapanym, ale za to błękitnym licem. Dobrze, że pod ręką nie było jodyny, bo w niej wyglądałabym jeszcze gorzej.

Był też obowiązek zmywania. Na początku kłopotliwy, bo w domu nie było zlewu. Mieliśmy w kuchni tzw. wodniarkę, czyli mebel, na którym stały miski i wiadro z czystą wodą. Obok, na podłodze, stawiało się wiadro na brudną wodę, no i do roboty. Potem miał miejsce awans cywilizacyjny; w kuchni pojawiła się bieżąca zimna woda i zlew. Niestety te udogodnienia zainstalowano w momencie, gdy zmywanie przestało mnie bawić. O ile w wieku przedszkolnym dopuszczeniem do zmywania czułam się nobilitowana, wyróżniona, , wręcz rwałam się do roboty; o tyle w wieku szkolnym, mimo zlewu i bieżącej wody, uczucia te wyraźnie osłabły. Im dalej w las, tym zapał stawał się mniejszy, aż w końcu był to po prostu jeszcze jeden konfliktorodny obowiązek. I to w zasadzie bez powodu, bo akurat zmywaniem nigdy nie obarczano mnie w nadmiarze. Nic mnie nie tłumaczy.

Kolejny obowiązek wymagał pełnej gotowości, pogody ducha, cnoty uczynności i uległości. Polegał na „lataniu po doraźne zakupy”, najczęściej na dół, do „jedynki”, czyli dużego spożywczego sklepu mieszczącego się na parterze naszej kamienicy. Po sól, po cukier, po masło, po bulion, po chleb, po ocet. I najważniejsze, po proszki z kogutkiem, bo Babcię zaczynała boleć głowa. I wtedy trzeba było zejść do apteki (też na parterze naszego domu) lub przespacerować się do kiosku Ruchu. Rola dziewczynki na posyłki była trudna, bo polecenia: „Skocz po…” pojawiały się zawsze nie w porę, w czasie fascynującej zabawy lub lektury. Na odpowiedzi typu: „Zaraz„, „A nie można później?” dorośli byli dziwnie uczuleni. Trzeba więc było przerwać zabawę, odłożyć książkę i ruszyć w miasto, czyli po prostu zejść na dół. Dzieci musiały być dyspozycyjne i pomagać dorosłym. Nie marudzić, tylko robić to, co kazano. I w zasadzie jakoś sobie radziliśmy, czyli obowiązki były szyte na miarę naszych dziecięcych możliwości.

O mojej podstawówce

Dwie „jedynki” były ważne w moim dzieciństwie. Pierwsza to sklep spożywczy, społemowski, mieszczący się na parterze kamienicy w Rynku, w której mieszkałam. Druga „jedynka” to szkoła podstawowa przy Kościuszki. Moja podstawówka. Ponieważ przynależę do ostatniego rocznika, który kończył szkołę siedmioklasową, w „Jedynce” spędziłam siedem lat mego życia.

Jej patronem był, od roku 1928, Władysław Reymont. Niestety jego twórczość kompletnie do mnie na tamtym etapie rozwoju nie przemawiała. W liceum też z trudem przebrnęłam przez obowiązkowe lektury.

Budynek szkoły wzniesiono w latach 1925-1927. Moim zdaniem był pojemny i wygodny. Zwłaszcza, jak dobudowano salę gimnastyczną. Duże okna, w miarę przestronne korytarze, niezłe pracownie. Była też ciemna strona szkoły: toalety. Ale przynajmniej łatwo było do nich trafić, po zapachu.

Obok toalet była stołówka i trwał nieustanny konkurs: które zapachy zwyciężą – toaletowe czy obiadowe. Stołówka zwyciężała bezapelacyjnie w piątki, kiedy to, z racji postu, na obiad smażono pyszne drożdżowe racuchy. Zawsze w piątki miałam przy sobie kilka wybłaganych w domu złotówek, by wykupić racuchowy posiłek.

Na tym samym piwnicznym poziomie mieściła się biblioteka i sklepik szkolny. Ze sklepikiem wiąże się moje krótkotrwała kariera handlowca. Wraz z przyjaciółką starałyśmy się panować nad sytuacją, pięknie rozkładałyśmy towary, punktualnie otwierałyśmy i zamykałyśmy sklepik, ciągle przeliczałyśmy pieniądze, a i tak skończyło się wpadką, czyli jakimś, co prawda minimalnym, mankiem. Za bardzo nas nie obwiniano, ponieważ trudno było ustalić, skąd się ono wzięło. Poważnym zaniedbaniem opiekuna szkolnego sklepiku było bowiem to, że przy jego przekazywaniu nie zrobiono remanentu. W efekcie nikt do końca nie wiedział, co było na półkach, a czego nie było. Do lochu nie trafiłyśmy, ale kariera kupiecka przestała mnie pociągać raz na zawsze.

W sklepiku zawsze było mnóstwo klientów, zwłaszcza kolegów z klasy, i nie zawsze panowałyśmy nad stwarzanym przez nich bałaganem. Czasami dawałyśmy ołówek czy zeszyt na kredyt. Poza tym w sprzedaży były pyszne wafelki w czekoladzie i zdarzało się, że nie wytrzymywałyśmy i konsumowałyśmy, co najmniej jednego, skrupulatnie ten fakt odnotowując i regulując następnego dnia należność. I tu nasuwa mi się hipoteza dotycząca manka: winne są stany pomroczności moje, mojej przyjaciółki, a może nas obu. Zjadałyśmy wafelki i natychmiast o tym zapominałyśmy, a deficyt w kasie był coraz większy. Niestety hipotezy tej już nie da się zweryfikować.

Jedynka” była początkowo szkołą męską. Publiczna Męska Szkoła Powszechna im. Władysława Reymonta w Sieradzu. Jej przedwojennym absolwentem, z 1938 roku, był mój Tato. Po wojnie „jedynka” stała się szkołą koedukacyjną. Chodziłam do niej nie tylko ja, ale również mój młodszy brat. Zachowały się wszystkie nasze świadectwa, nawet cenzurki Taty. Widać było, że Tata nie lekceważył nauki i myślał o dalszej edukacji. Miał bardzo dobrą frekwencję. Chyba rzeczywiście zależało mu na szkole. Spróbuję pokazać, na przykładzie świadectwa z klasy VII, jak i czego uczył się nasz Tato. I tak: ze sprawowania otrzymał ocenę 5; z nauki religii – 5; z polskiego – 4; a historii – 4; z geografii – 4; z nauki o przyrodzie – 4; z arytmetyki z geometrią – 4; z rysunków – 5; z zajęć praktycznych – 4; ze śpiewu – 3; z ćwiczeń cielesnych – 5; z robót kobiecych – nieklasyfikowany. Smakowite – prawda?

Na podstawie tego świadectwa Tato rozpoczął naukę w gimnazjum. Został przyjęty do sieradzkiego Państwowego Koedukacyjnego Gimnazjum Ogólnokształcącego. I w lipcu 1945 roku uzyskał promocję do klasy drugiej.

W latach 1950 – 1956 „Jedynka” była Szkołą Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Miała charakter laicki. Ja trafiłam do niej później, po 56 r. i początkowo, na fali odwilży, miałam lekcje religii w szkole.

Wiosenna wycieczka do Krakowa starszych klas Szkoły Podstawowej nr 1, chyba 1963

Kierownikiem szkoły w moich czasach był Jan Kościelski. Zawsze poważny, na dystans. Choć może z tym opisem przesadzam, bo na pamiątkowym zdjęciu klasowym, wieńczącym naszą podstawową edukację, pan Kościelski się serdecznie uśmiecha, a na odwrocie tego zdjęcia, gdzie gromadziłam na pożegnanie podpisy nauczycieli, napisał: Rośnij duża i mądra. Życzenie spełniło się w 50 procentach. Urosłam duża. Nie pamiętam żadnych z nim bezpośrednich kontaktów. No, może poza uroczystościami zakończenia roku szkolnego, kiedy wygłaszał stosowne mowy i brał udział we wręczaniu nagród. Pan Kościelski był typem działacza i z tego względu również my uczniowie byliśmy aktywizowani społecznie. Samorząd, kółka zainteresowań, wspomniana już spółdzielczość uczniowska, harcerstwo, chór szkolny, zespół tańców ludowych, zespół mandolinistów. Do dziś nie potrafię zrozumieć, jakim cudem grałam na mandolinie i na dodatek przetrwałam koncert naszego zespołu, co prawda jeden jedyny, na scenie Teatru Miejskiego. Na pewno brzdąkałam jak małpka, bo najmniejszego śladu pamięciowego jakiejkolwiek zasady gry na mandolinie nie zachowałam.

Wszystko to mocno mnie wciągało, a pod wpływem słusznych lektur miewałam i własne pomysły, jak np. biblioteka klasowa, samopomoc uczniowska, zdobienie klasy, gazetka szkolna, ale nie taka okolicznościowa, ale dotycząca życia klasy. Pamiętam duże arkusze papieru pakowego, które zapełnialiśmy często zmienianymi treściami. Był to okres mody na tzw. Echo Filmowe. Rzecz polegała na tym, by osobę kojarzyć z filmem, a konkretnie z tytułem filmu. Można było w ten sposób wskazać zalety, bądź wytknąć wady konkretnej osoby. To drugie było oczywiście dużo ciekawsze. Zabawa była przednia, ale ostatecznie Echo okazało się bronią obusieczną. Pamiętam, że jednego z kolegów, my dziewczyny tworzące echo, określiłyśmy, z uwagi na jego upodobania, mianem: Tomcio Nikotynka, a następnego dnia przy naszych nazwiskach, w ramach zemsty, widniało: Ciotki na rowerach.

W okresie podstawówki dominowało w moich poczynaniach nastawienie ludyczne. Bodaj w piątej klasie zostałam wybrana przewodniczącą sekcji kulturalnej samorządu szkolnego. Uczciwie przyznam się, że dbałam głównie o organizację zabaw szkolnych i byłam dumna niesłychanie, kiedy to mnie, uczennicę klasy piątej, zaczepiali na korytarzu koledzy z klasy siódmej pytając: Kiedy znowu będzie jakaś impreza? Byli na tyle w porządku, że potem zapraszali mnie do tańca, co wzmacniało moje ego, choć wiało interesownością na kilometr. Pamiętam bal z kotylionami, mój największy ówczesny sukces organizacyjny, a przy okazji manipulacyjną porażkę. Plan był prosty. Trzeba było tak posterować przydziałem kotylionów, by nasza zakochana w pewnym koledze koleżanka klasowa znalazła się z nim w jednej parze. Niestety poniosłyśmy całkowitą klęskę i w rezultacie koleżanka nie tylko nie zatańczyła ze swoim wybrańcem, ale na dodatek wylosowała na partnera niższego od siebie safandułę z równoległej klasy.

W ostatnich latach podstawówki bardzo dużo „imprezowaliśmy”. Okazje do spotkań, tzw. prywatek, były rozliczne: urodziny, imieniny, Andrzejki, karnawał. Domy się zmieniały, rytuały i muzyka – nie. Może dlatego, że płyty, a za wiele ich nie posiadaliśmy, wędrowały wraz z nami, z lokalu do lokalu. Przebieg prywatek zawsze był podobny: jedzenie, głównie kanapki, jakieś ciasto, kompot lub oranżada, bez alkoholu (grzeczne pokolenie), rozmowy o szkole, konkursy i gry towarzyskie (nie za dużo) i najważniejsze – tańce. W parach się zdarzało, ale że była to epoka twista, to przede wszystkim wytrwale twistowaliśmy. Urządzaliśmy nawet maratony twista.

W szkole najciekawiej, rzecz jasna, bywało na przerwach. Natychmiast po dzwonku trzeba było opuścić klasę. Zostawali tylko dyżurni i zaczynało się wietrzenie. Wietrzenie przed kolejną lekcją było naprawdę niezbędne, bo klasy były liczne, bielizna zmieniana niezbyt często, a tzw. fartuszki szkolne (szyte z reguły z podszewki) prane raz w kwartale, albo i rzadziej. Ograniczano się do wymiany białych kołnierzyków. Na palcach jednej ręki można by policzyć tych, którzy mieli w domu łazienki. Kąpiel była czymś serwowanym od święta. A że pokwitanie robiło swoje, zaś dezodoranty dopiero zaczynały swój triumfalny marsz ku chwale ludzkości, więc „pachnieliśmy”. Problem był, no i próbowano go rozwiązać. Co jakiś czas odbywały się kontrole czystości. Higienistka sprawdzała nasze włosy, paznokcie, uszy, szyję. Kontrolowano też czystość kołnierzyka i efekty odnotowywano w specjalnych arkuszach. Nasz twórczy (i piszę to bez ironii) wychowawca stworzył własny program propagowania higieny, w ramach którego, raz na jakiś czas, zarządzał: Zdejmujemy skarpetkę z …. nogi. A ponieważ nigdy nie było wiadomo, którą nogę tym razem przyjdzie nam obnażyć, prawą czy lewą, więc na wszelki wypadek trzeba było myć obie. No to myłam.

W czasie przerwy dyżurni wietrzyli salę, podlewali kwiatki, zmywali tablicę, dolewali atramentu do kałamarzy. Czasami dawali się przekupić i pozwalali zostać w klasie. W ten sposób można było w spokoju przepisać zadania lub wypracowanie od pilniejszych kolegów i uratować własną skórę. Regulamin zobowiązywał jednak do spędzania czasu na korytarzu. W ciepłe dni wolno było również wychodzić na zewnątrz, na szkolne podwórko. Nie najgorsze miejsce, biorąc pod uwagę to, że za szkolną siatką rozciągał się pięknie zazieleniony skwer.

Po korytarzach szkolnych należało się poruszać powoli, w jednym kierunku. Nie pamiętam niestety, czy obowiązywał ruch prawo- czy lewostronny. W każdym razie żadnej dowolności. Dyżurni korytarzowi, uczniowie starszych klas, mieli pomagać nauczycielom w temperowaniu niesfornych, zwłaszcza młodszych, uczniaków. Czasami pojawiał się jednak chaos i wtedy następowała szybka interwencja ciała pedagogicznego. Najlepszy w takich razach był pan Zwoliński, nasz nauczyciel matematyki, a przez pewien czas również wychowawca naszej klasy. Po prostu, miał autorytet i głos, bardzo, bardzo donośny.

Podwórko szkolne było zamknięte, a wejście strzeżone. A przecież kilkadziesiąt metrów od szkoły, na rogu Kościuszki i Żwirki i Wigury stała budka, a w niej cukierki, napoje, a przed nią, zwłaszcza na dużej przerwie, chłopcy z ogólniaka (w budce sprzedawano też piwo?), w których to chłopcach, oczywiście w tych przystojnych, my, siódmoklasistki, lokowałyśmy swoje pierwsze zadurzenia. Zdarzało się zatem, że z koleżanką lub koleżankami przedzierałyśmy się przez bramę i szybko biegłyśmy do owej budki. Coś tam kupowałyśmy, ale głównie strzelałyśmy oczyma w łatwym do przewidzenia kierunku.

Szkolne metody wychowawcze były w zasadzie nowoczesne, ale od czasu do czasu górę brała czarna pedagogika. Chłopcy obrywali częściej niż dziewczęta: pociągnięcie za ucho, pstryknięcie w głowę, postawienie do kąta, ośla ławka, no i łapy. Piórniki były drewniane i świetnie się do wymierzania łap nadawały. Tudzież linijki i duże drewniane cyrkle. Nawet mnie, w końcu całkiem dobrej uczennicy, się nie upiekło. Oberwałam dwukrotnie: raz osobistym piórnikiem i raz drewnianym wskaźnikiem do map. Za co, nie pamiętam. Pewnie za gadanie na lekcji. Pamiętam też karę zbiorową, która przytrafiła się pod koniec edukacji naszej klasie. Myślę (ale głowy za to nie dam), że ukarano nas za nieprzestrzeganie porządku, a konkretnie za spędzanie przerwy na nie swoim piętrze. Dbano o to, by młodzież za bardzo nie wędrowała po budynku, bo to rodziło bałagan, spóźnianie się na lekcje, a także różne konflikty między młodszymi i starszymi uczniami. Za karę musieliśmy przejść z pierwszego na drugie piętro na kolanach. Nie pamiętam, czy bardziej cierpiało moje ego, czy moje ciało.

Na całe szczęście kary fizyczne zdarzały się bardzo rzadko i tylko niektórzy nauczyciele po nie sięgali. Zaczynała się w końcu na całego epoka dziecka i triumfy zaczynała święcić idea permisywizmu.

Jedynka” to również niezapomniani nauczyciele. Pani Holak, nasza polonistka, a także przez jakiś czas wychowawczyni, uczyła nas gramatyki, ortografii, swobody wypowiedzi. Co prawda, wkurzała mnie, nakazując wkuwanie rozlicznych wyjątków od reguły, różnych „gżegżółek”, tego co wolno pisać razem, a co osobno, ale koniec końców metoda ta okazała się skuteczna. Dała nam naprawdę solidne polonistyczne podstawy. Cenne było również to, że Pani Holak, oprócz zadawania rutynowych szkolnych wypracowań, pozwalała pisać na tematy dowolne i ogólnie, prowadziła ciekawe lekcje, z moralnym, a co najmniej etycznym, przesłaniem. Uczyła i wychowywała. Mile wspominam też panią Stanisławę Supeł od biologii, mimo że sama biologia wydawała mi się niesamowicie nudna. Pani Supeł w późniejszym okresie pełniła przez dwa lata (1967- 69) obowiązki kierownika szkoły (po niej, aż do 1884 r., funkcję tę przejął pan Bolesław Zwoliński).

Nie sposób nie wspomnieć też pełnej ciepła pani Wrońskiej, naszej nauczycielki historii, świetnie zorganizowanej pani Gniazdowskiej od geografii i pani Szymczak od rosyjskiego. Ta ostatnia okraszała lekcje rosyjskiego opowieściami o zesłaniu na Syberię, gdzie jako dziecko spędziła kilka lat. To było, przynajmniej dla mnie, fascynujące otwieranie oczu.

Nasza klasa, w pierwszym rzędzie pan Jan Kościelski, w ostatnim, z profilu, pan Zwoliński

No i pan Zwoliński, nasz matematyk. Człowiek nie do zdarcia. Ani minuty spokoju. To były jedyne lekcje, na których nie udawało mi się czytanie pod ławką, ani wysyłanie liścików. Ba, nie można się było nawet rozmarzyć, czy zamyślić, bo zaraz budził cię okrzyk: Co masz taką minę, jak s…… kot na puszczy? Trzeba było uważać. Zwoliński nie chodził, ale biegał po klasie, mówił szybko i głośno, wszystko (i wszystkich) widział i słyszał, błyskawicznie reagował na każdą naszą głupotę, no i najważniejsze – cudownie tłumaczył matematykę. Czynił ją łatwą i przystępną. Nauczył nas stawiać pytania. Pamiętam, jak demonstrował jakiś nowy wzór, a kiedy na jego widok jęknęłam: A po co mi to?, nie oburzył się, tylko wytłumaczył, pokazał zastosowania. W ogóle znęcał się nad człowiekiem tak długo, aż prawdopodobieństwo, że delikwent pojął, o co chodzi, było prawie 100 – procentowe. W ostatniej klasie wzięliśmy gremialnie udział w powiatowej olimpiadzie matematycznej, wypadliśmy na tyle dobrze, że w nagrodę kilka osób zostało zwolnionych z pisemnej matematyki na egzaminie do liceum. Co ważne, uczniowie Zwolińskiego radzili sobie z matematyką również w szkole średniej, taka to była nauka.

Siedem lat, od września do lipca, a pamiętam tak niewiele. Jak przez mgłę przypominam sobie pierwszy dzień w szkole: korytarze, stłoczone ławki. Ostatniego dnia nauki nie pamiętam w ogóle. W pamięci pozostały zdarzenia wyjątkowe, jak:

  • pierwsza dwója (nie nauczyłam się tabliczki mnożenia, bo kompletnie nie rozumiałam, w jaki sposób niby mam się jej nauczyć. W jej późniejszym opanowaniu bardzo pomogła mi metoda liczenia na palcach);
  • wstrząs, jakiego doznałam, kiedy kolega z klasy, którego polekcyjne zaloty wyśmiałam i z godnością, tudzież z zadartym nosem, zaczęłam schodzić po schodach, zrzucił mi w odwecie swoją teczkę na głowę;
  • pewna bitwa na śnieżki i moja ucieczka, na skróty, przez podwórka, mnie tylko znanymi przejściami, przed watahą miotających śniegiem młodzieńców;
  • koleżanka skarżypyta;
  • poczucie krzywdy, kiedy to w drugiej klasie moja pani nie uwierzyła, że to ja sama tak pięknie wykaligrafowałam pracę domową;
  • krótkie, ale intensywne zakochanie się w koledze z klasy (który też kochał się w koleżance z klasy, ale to nie byłam ja);
  • próby chóru, włącznie z tą, na której doszło do regularnej wymiany ciosów między chórzystami.

Pamiętam też, jak, od czasu do czasu, wysyłano mnie na zastępstwo do klas młodszych, pierwszej bądź drugiej. Zdarzało się, że nauczycielka musiała z jakichś względów wyjść, na godzinę – dwie, a że nie można było zorganizować żadnego dorosłego zastępstwa, więc lekcję prowadziła pani Ewa z siódmej klasy. Najczęściej coś dzieciom czytałam, czasami wspólnie rozwiązywaliśmy zadania, układaliśmy zdania tworząc wspólne opowiadanie, a raz nawet zorganizowałam dzieciakom prawdziwą dyskusję o tym, czy warto marzyć. Żadne nie wydało, że przegadaliśmy całą lekcję. Najważniejsza była jednak szkolna codzienność. Dziś, we wspomnieniach, bardzo atrakcyjna. Wtedy – dużo mniej, stąd tak silne jest moje wspomnienie zimy stulecia, na przełomie 1962 i 1963 r. Pozamykano szkoły i zaczął się okres szczęśliwości. Co prawda panował silny mróz, padał śnieg, wyłączano prąd, ale to wszystko mi nie przeszkadzało. Za spacerami nie tęskniłam. Telewizora nie mieliśmy, więc komunikaty o strasznych skutkach zimy do mnie nie docierały. Węgla starczyło, w piecu było napalone, a czytać można było i przy świecy. No i najważniejsze – nie było lekcji.

O mojej Pierwszej Komunii świętej

To była pierwsza wielka uroczystość w moim życiu. Najpierw bardzo ważne dla mnie lekcje religii, już nie w szkole, ale w Domu Katechetycznym, z Siostrą Szewczyk, która jawiła mi się jako osoba nieco groźna, ale niewątpliwie interesująca. Potem przeżycia związane ze stroną duchową wydarzenia, świadomość grzechu i chęć sprostania obietnicy poprawy. A na koniec strona konsumpcyjna, w tym niesamowicie, jak dla mnie duża liczba kurczaków, które musiały oddać swe młode życie, po to, by goście zjeżdżający do Sieradza na uroczystości komunijne byli syci.

Moja Mama i ja – w tym ważnym dniu bardzo przejęte (lata 30. vs lata 50. ubiegłego stulecia)

Najważniejsza dla Mamy była moja suknia i fryzura. Z perspektywy lat, świetnie to rozumiem, Mama chciała być ze mnie dumna. Sukienka okazała się na szczęście ładna, co prawda uszyta z koronki, ale prosto, skromnie, bez żadnych ekstrawagancji. Wianek z prawdziwych stokrotek. Zaakceptowałam. Gorzej z włosami. Znajoma Mamy zrobiła mi loczki. Sam zabieg czesania wspominam jako niezbyt przyjemny. Było mi gorąco, wałki wbijały się w głowę, przy rozczesywaniu bolało. Ostateczny efekt był mi chyba obojętny, bo pamięć nie chce przywołać żadnych związanych z tym wspomnień.

Najważniejsza dla mnie była spowiedź i komunia. Cała reszta, owszem, liczyła się, ale mniej. Wiedziałam, że będą goście i dobre jedzenie, może nawet tort, że będą też jakieś prezenty od chrzestnych. Ale żyłam czym innym. Pamiętam swój lęk przed podejściem do konfesjonału, o to, czy spamiętałam wszystkie grzechy, czy nic nie pominę? Czy nie trzeba będzie wracać do powtórki? Czy ksiądz mnie nie skrzyczy? Czy pozwoli mi przystąpić do sakramentu? Pamiętam też euforię, po otrzymaniu rozgrzeszania. Do domu wracałam biegiem. Prawie unosiłam się w powietrzu. Niezapomniane uczucie lekkości, bezpieczeństwa i szczęścia.

Sama uroczystość niedzielna pozostawiła mi wrażenie tłoku, pośpiechu i podenerwowania. Było tego po prostu za dużo. Dzieci, dorosłych, a może i rytuałów. Mieliśmy po prostu tremę. A w każdym razie ja miałam i pewnie dlatego tak mało pamiętam. No, może nie do końca. Jak przystało na łakomczucha, przechowuję bardzo wyraziste wspomnienie śniadania w Domu Katechetycznym. Ślicznie nakryte stoły. Piękne kwiaty. I przepyszne bułki z masłem i szynką. To było coś, czego moje dzieci nie doświadczyły. To śniadanie, oprócz wspaniałych doznań smakowych, dało nam dzieciom poczucie wspólnoty, prawdziwego świętowania.

Z tego, co wiem, nie tylko ja wspominam z rozrzewnieniem ten wspólny posiłek. Dlatego załączam stosowną fotografię. A przy okazji, w prezencie od Chrzestnego dostałam radziecki zegarek, mój pierwszy w życiu, tzw. buksiak. Takie to były przewrotne czasy.

 

***

Zobacz także:

Udostępnij to: