Okupacja niemiecka 1939-1945 / Wspomnienia Jadwigi Kasperskiej

Nieistniejący kościół Ewangelicko-Augsburski
30 sierpnia 2020
2011 – Zabytkowe schody “starego szpitala” im. św. Józefa w Sieradzu
7 września 2020
Nieistniejący kościół Ewangelicko-Augsburski
30 sierpnia 2020
2011 – Zabytkowe schody “starego szpitala” im. św. Józefa w Sieradzu
7 września 2020
Udostępnij to:

Sieradz, 11 czerwca 2016
aktualizacja: 3 września 2020

Zapamiętane oczami dziecka

W 2014 roku moja mama, Jadwiga Kasperska, wsunęła mi do ręki mały zeszyt i poprosiła, żebym przeczytał spisane jej ręką dwa teksty wspomnień. Miała wyrzuty sumienia, że nikt poza nią nie będzie pamiętał, jakie dzieciństwo zgotował jej rodzinie niemiecki okupant. Jeden z tych tekstów dotyczył pierwszych dni po wybuchu wojny, spisanych na podstawie opowiadań jej mamy, a mojej babci, Stanisławy Krawczyńskiej, i jej ojca, a mojego dziadka, Mieczysława Krawczyńskiego. W drugim opisała swoje własne przeżycia zapamiętane oczami dziecka, które kilka dni po wyzwoleniu skończyło sześć lat… Te ostatnie wspomnienia pozwalają zrozumieć, co przeżywają małe dzieci w miejscach, gdzie toczą się wojny. Staje mi przed oczami fragment filmu nagranego współcześnie w zniszczonej wojną Syrii. Operator filmowy zbliżał się z kamerą do stojącego przy ulicy kilkuletniego dziecka. To, nic nie mówiąc, powoli wyciągnęło do góry ręce w geście poddania; jakby chciało powiedzieć: „nie rób mi krzywdy, bo nie jestem groźny”. Wojna odbiera zarówno dorosłym, jak dzieciom, ludzkie odruchy i uczucia. Praktycznie zaciera się granica pomiędzy życiem i śmiercią. Zasady moralne giną pośród walki o przetrwanie. Wszystkie myśli i działania ukierunkowane są jedynie na przeżycie i ochronę bliskich.

Ślubna fotografia moich dziadków, Mieczysława i Stanisławy Krawczyńskich, 1934

Dziadek Mieczysław Krawczyński, 1947

Dziadkowie moi ułożyli sobie życie w parafii Wojków. Dziadek był z zawodu organistą, a babcia prowadziła wzorowo kancelarię parafialną. Nad parafią czuwał ks. prałat Wincenty Gmachowski. Był człowiekiem o dobrym sercu i wszechstronnie wykształconym. Ukończył studia prawnicze w Rzymie. Pod opieką miał starą matkę i siostrę, od dzieciństwa upośledzoną ruchowo. Z chwilą wybuchu II wojny światowej pod opiekę księdza trafił również jego brat, były pracownik banku we Włocławku. Ponieważ na rozkaz okupanta niemieckie rodziny zajmowały polskie domy z gospodarstwami rolnymi, Polacy musieli się przenieść do małych, ciasnych chatek, nawet po kilka rodzin w jednym pomieszczeniu. W połowie 1941 roku Niemcy zabrali z parafii do obozu koncentracyjnego młodego księdza. Po trzech tygodniach przysłano urnę z jego prochami. W październiku wywieziono do obozu w Dachau również księdza prałata. Po czterech miesiącach zmarł tam z głodu i wyczerpania, zamęczony przez obozowych oprawców. Urnę z prochami i wiadomość o jego śmierci ukryto przed matką księdza… Rodzina księdza prałata natychmiast została usunięta z plebanii i dostała nakaz przeprowadzki do Włocina (3 kilometry dalej). Zamieszkali tam w bardzo ciasnym, zimnym i wilgotnym pomieszczeniu. Matka śp. proboszcza do końca swego życia oczekiwała jego powrotu.

Zdjęcie z chrztu mojej mamy, w tle kościół w Wojkowie. Babcia Stanisława z rodzeństwem mamy, Jerzym i Bożeną, po prawej rodzice chrzestni z małą Jadzią, luty 1939

 

***

Wspomnienia mojej mamy Jadwigi oraz zasłyszane przez nią od babci Stanisławy z końca okupacji niemieckiej w Wojkowie koło Błaszek, gdzie dziadkowie zamieszkiwali z trójką, a pod koniec wojny z czwórką dzieci

Dzieci wojny miały „wpojone”, że nie wolno sprzeciwiać się najeźdźcom. Pamiętam, jak szybko usuwałam się z drogi, gdy zbliżał się Niemiec, choć nie zawsze się to udawało. Jeden z młodocianych Niemców, jeżdżący na swoim rowerze, miał przyjemność zepchnąć mnie z pobocza drogi do rowu zarośniętego wysokimi pokrzywami. W tym ciepłym dniu byłam w letniej sukience. Spadając w gęstwinę zielonych, bujnych pokrzyw, potwornie się poparzyłam i chorowałam potem przez dwa dni. W miarę upływu wojny coraz częściej na niebie pokazywały się głośno warczące samoloty i piękne, błyszczące „cudności” – bomby, które wywoływały zachwyt w moich oczach. Nie myślałam o tym, że wybuch tych „cudacznych tworów” wyzwalał masę drobnych, niebezpiecznych odłamków. Ojciec mój skierowany został na przymusowe roboty do Niemiec. Matka opiekująca się czwórką małych dzieci musiała chodzić po zakupy z kartkami na chleb, mąkę, cukier i tłuszcz do Gruszczyc, oddalonych kilka kilometrów od domu. Mieliśmy wtedy zakaz wychodzenia z domu. Kiedyś byłam bardzo zdziwiona, dlaczego moja malutka siostra wypadła mi z poduszeczki, a starsza siostra Bożena koiła jej ból z powodu upadku na podłogę.

Moja ukochana mała mama na rękach u swojej mamy tuż przed rozpoczęciem II wojny światowej, 1939

Mama z bratem Jerzym i siostrą Bożeną, 1945

Mama w wieku 15 lat, 1954

Pewnego razu po powrocie mamy dowiedzieliśmy się o tragedii nieznanej nam rodziny pod Gruszczycami. W miejscu, gdzie mieszkała matka z czworgiem dzieci, po nalocie została głęboka dziura; żadnego śladu po chacie i ludziach… Pod koniec dnia mój starszy brat Jerzy, o ”niespokojnej duszy”, zaprowadził nas na miejsce tragedii. Najstarszy brat urodził się w 1935 roku. Do szkoły polskie dzieci nie chodziły. Najsmutniej nam było, kiedy matka wraz z innymi polskimi kobietami wychodziła do przymusowej pracy na kilka godzin do żniw i innych prac polowych u niemieckich osadników. Pod koniec wojny były zapędzane z łopatami i szpadlami do kopania okopów. W oczach cztero-pięcioletniej dziewczynki okopy to były „piękne pomieszczenia”, po których lubiłam chodzić, ciesząc się tym, jak przyjemne w dotyku były ich kruszące się ściany. Gdy chciałam zobaczyć, co się dzieje na powierzchni, musiał mnie podnosić do góry mój brat.

Pamiętam także kilkakrotne alarmy i chowanie się w schronach. Mama zabierała dzieci, chleb i wodę; w czasie wojny dla Polaków nie było herbaty. Raz mama zapomniała zabrać na kilka godzin butelkę z mlekiem dla najmłodszej siostry i musiała wysłać do domu moją starszą, sześcioletnią siostrę. Wielką radością dla nas były nieczęste odwiedziny przyjeżdżającego na „urlop” ojca.

Zbliżał się koniec wojny. Przez okno naszej małej chatki pod lasem widać było, jak w popłochu uciekają niemieckie rodziny na wozach i wózkach. Wkrótce wioska była już wolna od najeźdźców, ale nadal panował strach i niepewność. Widok martwych ciał był coraz częstszy. Obok naszej studni leżał martwy młody niemiecki żołnierz. W pozornej nocnej ciszy do naszego mieszkania wtargnęli na „nocleg” trzej gestapowcy, oznajmiając, że prześpią się kilka godzin. Prosili o chleb, ale nie było nic do jedzenia. Pamiętam, jak przed godziną mama zawinęła w białą szmatkę około 15 dag chleba i zagrzebała w skrzynce z trocinami. Dzieciom zakazała szukania, bo to na jutro… Rano, po przebudzeniu, niemieccy żołnierze kazali mamie wyjść z domu i poszukać czegoś do jedzenia.

Na szczęście udało się mamie uprosić od sąsiada dziewięć niewielkich ziemniaków. Jednocześnie powiedziała mu, że ukrywają się u niej trzej niemieccy żołnierze i że bardzo się boi o swoje dzieci. Ziemniaki przyniesione do domu natychmiast wstawiła do gotowania. Ponieważ „goście” bardzo się śpieszyli, wyciągali z wody jeszcze niedogotowane ziemniaki i w pośpiechu je zjadali. Tymczasem mama stojąca przy oknie zauważyła, że od lasu, tyralierą, idzie wojsko, depcząc biały, wysoki śnieg. Zawołała do gestapowców, że idą ich kamraci i niech się z nimi zabiorą. Ale z ich strony padły groźne okrzyki: rus, rus, rus! Chwycili za broń maszynową i ustawili ją, przyklekając, przy oknie izby, w której się znajdowaliśmy. Gestem pokazali, że nie wolno się ruszać. W łóżku obok nich leżała moja starsza siedmioletnia wtedy siostra. Była tak wystraszona, że niezdolna do żadnego ruchu. Ja z mamą, która trzymała małą jedenastomiesięczną siostrę Mirosławę na ręku, i z bratem staliśmy po prawej stronie. Pamiętam, jak kurczowo obejmowałam w talii moją mamę.

Wojsko rosyjskie było już bardzo blisko. Niemcy, nie bacząc na to, że obok siebie mają matkę z czwórką małych dzieci, przy oknie przygotowywali się do ostrzału. Obok nich na podłodze leżało kilka granatów. W pewnym momencie gwałtownie otwarły się drzwi z tyłu domu i padły strzały. Zaskoczeni Niemcy nie zdążyli się odwrócić i tylko podnieśli ręce do góry. Dzięki temu, że mama, przy poszukiwaniu ziemniaków, powiadomiła sąsiadów, iż jest z dziećmi zdana na łaskę niemieckich żołnierzy, sąsiad uprosił, by wojsko oszczędziło ten dom z Bogu ducha winną rodziną. Udało się. Teraz rosyjscy żołnierze, na oczach dzieci, chcieli zastrzelić gestapowców w mieszkaniu. Jednak mój brat rzucił się na szyję rosyjskiego żołnierza, prosząc go o zaniechanie tego. Sowieci wyprowadzili Niemców przed próg chaty, aby tu dokonać egzekucji, ale na prośby i błagania mamy przeprowadzili ich na drugą stronę drogi i tam, przed oknami naszej chaty, rozstrzelali. Ciała padały na siebie martwe. W godzinach nocnych ludzie pościągali z nich ubrania i buty. Ich ogołocone zwłoki leżały tak przez kilka dni.

Wojsko cały czas błyskawicznie przechodziło przez wieś. Dopiero w godzinach wieczornych żołnierze pozajmowali każdy wolny kąt na sen. Pod głowy podkładali po garści siana lub słomy. W tym bałaganie przybył do naszego mieszkania rosyjski żołnierz, który zdjął płaszcz i powiesił go na drzwiach. Zrobiło się cicho i natychmiast zapanował porządek, zainstalowano urządzenia elektryczne i radiowe. Jak się okazało, razem z nami spał dowódca tego oddziału. Wraz z nim przybył kucharz, tłumacz i cały sztab. Do rana panował ład i porządek. W miejscu, gdzie przygotowywali się do obrony niemieccy żołnierze, jak się okazało, wsypali pod pościel kilka garści naboi. Podczas szykowania się do snu, Ruscy znaleźli te naboje, które rozsypały się po podłodze. Pomimo przyjaznych relacji z moją mamą, dowódca natychmiast wezwał strażnika, który stał przy drzwiach izby przez całą noc. Nad ranem dowódca opuścił nasz dom w pięknym, brązowym garniturze. Odchodzący z wojskiem kucharze nie zdążyli wydać żołnierzom całego  bigosu z polowej kuchni. Poprosili o pojemnik. W metalową wanienkę do kąpieli dzieci przelali zawartość kotła. Jedzenie było pachnące i mięsne, ale mama nie pozwoliła tego jeść dzieciom. Rozdawała chętnym i jeszcze dużo zostało. Postanowiła nakarmić 12 niemieckich żołnierzy zamkniętych w stodole. Poprosiła rosyjskich wartowników pilnujących jeńców  o pozwolenie. Zabronili, ale usunęli się na bok, udając, że nie widzą. Biedni, głodni jeńcy najedli się do syta i jeszcze napełnili menażki. Z drugiej strony stodoły leżał martwy i rozebrany żołnierz niemiecki. Na jego plecach sowieccy żołnierze grali w karty, od czasu do czasu dając klapsa w jego nagie pośladki…

Marek Kasperski

Udostępnij to: