Nieistniejące miejsca na Pradze / Dom, sklepik Pani Wojewodziny
9 marca 2020Warto zobaczyć / ul. Rycerska XXI wieku
21 marca 2020Ita Turowicz
Matka i Trzej Synowie
(O Braciach Jarocińskich i ich Matce)
Mały domek przy Kościuszki 15, jego bzy i jaśminy, a zwłaszcza postać właścicielki, Kazimiery Jarocińskiej z Kranasów, jej niewielki, pełen książek salonik, chiński parawan i… breloczek z małych dziecięcych ząbków… od dawien dawna zajmowały miejsce w mojej wyobraźni. Kiedy pisałam sieradzką książkę, a zwłaszcza już po jej napisaniu, to wszystko zaczęło się rozrastać. Dziś wiem już dużo więcej o Matce i jej Trzech Synach. Na początek posłużę się fragmentem książki I wszystko w sny odchodzi…
————–
Naprzeciwko skwerku, w głębi nieistniejącego już dziś ogrodu, stał chyba do końca lat sześćdziesiątych mały domek o pochylonym czarnym dachu, przycupnięty w zarośniętych, pachnących jaśminami grzędach. Mieszkała w nim tragiczna postać – pani Jarocińska, wdowa. Jej trzech synów nie wróciło z wojny. Tablica na cmentarzu odnotowuje ich imiona, mimo że grób nie mógł żadnego z synowskich ciał przygarnąć. Mirosław zginął pierwszy, zamordowany w Katyniu. (Tak głosi napis na tablicy, choć dzisiaj już wiadomo, że Mirosław Jarociński, kapitan WP, czołgista, znalazł się pod numerem 3906 na liście obozu w Starobielsku, zamordowany w piwnicach NKWD w Charkowie); Kazimierza, porucznika AK, uczestnika Powstania Warszawskiego, dosięgła kula w styczniu 1945 roku; ostatni i najmłodszy z braci, Stanisław, marynarz-nurek, także żołnierz AK, zmarł w obozie koncentracyjnym w Mauthausen w kwietniu 1945 roku!
Zgęszczony tragizm polskiego wojennego losu skupił się w czterech ścianach maleńkiego domku przy Kościuszki 15.
Została w nim matka – tęga, masywna, siwa dama, z trudem poruszająca się na opuchniętych nogach po swym niziutkim mieszkaniu. Pamiętam, że gdy posyłano mnie do niej, najczęściej z lekami, oglądałam nieodmiennie haftowany w chińskie wzory parawan, stare fotografie i zwykle zaproszona przez panią domu siadałam na stołeczku przy fotelu, by – za każdym razem przejęta jakimś dreszczem – obejrzeć breloczek z mlecznych zębów jej synów. Pamiętała, które były najstarszego, które młodszych. Breloczek ten napawał mnie niedorzecznym wprost lękiem.
Po latach moje bardzo dziecinne wspomnienie uzupełniła Jolanta Podlejska, przysyłając świadectwo własnego, jeszcze z lat wojny, zapamiętania pani Jarocińskiej. „Wysoka, postawna – odkąd pamiętam, chodziła ubrana na czarno. W jej największym, dość ciemnym pokoju dużo miejsca zajmowały szafy z książkami. Potężny księgozbiór, dużo oprawionych przedwojennych czasopism, także dziecięcych «Płomyczków», był miejscem, w którym chętnie buszowałam. Często pani Kazimiera sama wyszukiwała książki mogące mnie zainteresować, pouczyć, przekazać wątek patriotyczny i historyczny – oglądała ze mną ilustracje, objaśniając wiele rzeczy. Poważna, mądra, była wspaniałą narratorką; opowiadając o wydarzeniach swojego życia, podkreślała prawość ludzi i dobro, jakie czynili”. (..)
„Wielka patriotka, śmierć synów przyjmowała nie z rozpaczą, ale z podniesioną głową, wiedząc, że oddała ich Ojczyźnie. Nie narzekała, nie załamywała się, a przyjmowała te wydarzenia z hartem ducha”. Mało tego, dodam, o jej heroicznej postawie świadczy też napis, jaki kazała wyryć na tablicy nagrobnej pod nazwiskami wszystkich trzech utraconych synów: „Przechodniu, w intencji Ojczyzny zmów Zdrowaś Maria”. W intencji Tej, godnej najwyższej nawet ofiary…
I wszystko to prawda, jednak swoją ogromną tęsknotę ujawniała wobec takiego skrzata jak ja, nie starając się mnie pouczyć, ani przekazać jakiejś wiedzy, ale przesuwając w palcach tę matczyną relikwię, jaką był zapamiętany przeze mnie breloczek, i powtarzając z czułością imiona: Stasinek, Kazinek, Miruś…
————-
Jakiś czas po wydaniu książki odezwała się do mnie wnuczka pani Kazimiery, córka Stanisława, najmłodszego z trzech braci Jarocińskich, pani Anita Jarocińska-Stankiewicz. Dowiedziała się o książce i zapragnęła ją przeczytać. Mieszka z córką Marią Matuszewską w Milanówku. Kontakt ten ożywił natychmiast moją sieradzką pamięć i uruchomił wyobraźnię.
B r a c i a J a r o c i ń s c y… W zbiorowej pamięci sieradzan to prawie bohaterowie mityczni – trzech dorosłych, patriotycznie wychowanych młodych mężczyzn, którzy jak miliony Polaków stanęli w obronie Ojczyzny w 1939 roku, przeżywając swoje wojenne losy – lecz żaden z nich nie wrócił. Do matki-wdowy. To tak jak z tragedią mitycznych Niobidów, która dociera do nas głównie za sprawą bólu ich matki, tej, która ich utraciła. Niobe. Niewiele wiedzieliśmy o losach braci, o ich rodzinach, ale poruszała nas do głębi tragiczna postać matki, która owdowiawszy siedem lat przed wojną, wróciła z Łodzi do sieradzkiego domku przy Kościuszki 15. I czekała… Jak wszystkie polskie matki, których synów wojna rozrzuciła po świecie…
Na dobrą sprawę bracia Jarocińscy nie byli nigdy sieradzanami. Urodzili się, wychowywali i kształcili w Łodzi. Wojna zagarnęła ich z różnych miast. Ale matka, połączona rodzinnymi więzami z Sieradzem, zamieszkawszy tu w 1932 roku, przez swoją miłość do nich, dumę z nich, tęsknotę, świadomość, komu ich oddała na służbę, przez swój ból i żałobę, a w końcu także przez symboliczną tablicę na cmentarzu – zakotwiczyła ich na zawsze w naszej sieradzkiej świadomości. Bracia Jarocińscy są n a s i. Dwóch z nich dosłużyło się stopni oficerskich – Mirosław był kapitanem Wojska Polskiego, czołgistą, Kazimierz porucznikiem w szeregach AK, najmłodszy odbył służbę wojskową jako marynarz nurek. Z okazji święta Niepodległości w dniach 9-10 listopada 2007 roku na Placu Piłsudskiego w Warszawie podczas uroczystych apeli odczytano tysiące nazwisk ofiar pomordowanych w Sowietach, awansowanych z inicjatywy prezydenta RP na wyższe stopnie wojskowe i służbowe. Kapitan Mirosław Jarociński uzyskał pośmiertnie stopień majora.
Miejscem stacjonowania Mazowieckiej Brygady Kawalerii Armii „Modlin” w sierpniu 1939 był Przasnysz. Kapitan Mirosław Jarociński objął dowództwo szwadronu samochodów pancernych 11 Dywizjonu Pancernego. Dywizjony te służyły jako jednostki rozpoznawcze dla Brygad Kawalerii i dysponowały każdy 8 samochodami pancernymi i 13 tankietkami (11 Dywizjon wyposażony był w samochody Ursus wz. 29 i tankietki TK-3). Jedną z pierwszych bitew II wojny światowej, podjętą już rankiem 1 września 1939 roku, była bitwa pod Mławą, na linii Narwi i Wisły, gdzie Armia „Modlin” pod dowództwem gen. Emila Krukowicza-Przedrzymirskiego starła się z 3 Armią z Prus Wschodnich dowodzoną przez gen. Georga von Küchlera. W wyniku niepomyślnych okoliczności (zbyt późna mobilizacja, odwlekana pod naciskiem sojuszników francuskich i brytyjskich, wskutek czego dwie dywizje nie zdążyły wejść do bitwy, a jedna nie była w pełni gotowa do działań, przewaga niemieckiego lotnictwa) nastąpiło załamanie obrony polskiej i po trzech dniach bitwy sukces pod Mławą umożliwił niemieckiej 3 Armii manewr oskrzydlający całą obronę Warszawy. O zażartości walk świadczą straty osobowe, które po stronie polskiej wyniosły 1200 zabitych, 1500 rannych. Straty niemieckie: 1800 zabitych, 1000 zaginionych, blisko 3000 rannych, 72 czołgi. Po przegranej bitwie oddziały Armii „Modlin” na rozkaz Naczelnego Wodza przekazały zajmowane pozycje i część swoich sił Armii „Warszawa”, wykonując odwrót na południowy wschód w kierunku Lwowa. Od 11 września w składzie Frontu Północnego gen. dyw. Stefana Dąba-Biernackiego wzięły udział w niezwykle krwawej drugiej bitwie pod Tomaszowem Lubelskim w dniach 21-26 września 1939. Już po zdradzieckiej napaści Armii Sowieckiej na wschodnie tereny Rzeczypospolitej. Wielka przewaga wojsk pancernych wroga wymusiła kapitulację Frontu Północnego. Większość żołnierzy gen. Przedrzymirskiego wraz z dowódcą poszła do niemieckiej niewoli. Ponieważ jednak obowiązywał rozkaz Naczelnego Wodza o przebijaniu się w kierunku rumuńskiej granicy, być może pojedyncze rozbite grupki żołnierzy, którym udało się uniknąć niemieckiej niewoli – wpadły w ręce operujących już na tym terenie Sowietów.Jedno trzeba powiedzieć o kapitanie Mirosławie Jarocińskim i jego towarzyszach broni – nim stali się bezbronnymi jeńcami w rękach czerwonych barbarzyńców zza wschodniej granicy, usiłowali jak najlepiej, z bronią w ręku i nie szczędząc krwi, wypełnić obowiązek obrony Ojczyzny.
Gdy w kwietniu 1940 roku, po półrocznej niewoli, zginął w podziemiach ogromnego, przepastnego kompleksu NKWD w Charkowie Mirosław Jarociński, lat 36, jeden z tysięcy zamordowanych przez bolszewię strzałem w tył głowy polskich oficerów, pochowany w bezimiennym dole na obcej ziemi… matka mogła wciąż w to nie wierzyć. Mimo że Niemcy po odkryciu masowych grobów wymienili w kwietniu 1943 roku w gadzinowym „Nowym Kurierze Warszawskim” jego nazwisko. Nie wierzono Niemcom, i matka mogła nadal liczyć na Boży cud i jego powrót. Nie wrócił. Jej „Miruś”…
Tymczasem wojna po długich, okropnych latach, pełnych matczynej tęsknoty, dobiegała końca. Była nadzieja na powrót dwóch pozostałych. A może i ten… czego nigdy z uwagi na wszechmoc Bożą nie można wykluczyć, gdzieś z niewiadomych przestrzeni Ziemi Gułagów powróci… Nadszedł rok 1945. Front przetaczał się w kierunku niemieckiej granicy. W Sieradzu słychać było już dudnienie sowieckich armat. Niebawem okupant, mimo przygotowywania obrony i budowy bunkrów na linii Warty, w pośpiechu opuścił nasze miasto. Nim się to jednak stało, dokładnie pięć dni wcześniej, 18 stycznia 1945 roku — zginął z rąk Niemców, zastrzelony u wylotu Doliny Kościeliskiej, najstarszy z braci Jarocińskich, 44-letni Kazimierz, taternik, przed wojną działacz Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Łodzi, członek Klubu Wysokogórskiego. Dla matki „Kazinek”. Wiadomość o jego śmierci przekazała żona Kazimierza, Stefania. Spoczął na nowym cmentarzu przy ulicy Nowotarskiej w Zakopanem. Jako jedyny z braci ma swój grób…
A szczęście zdawało mu się dotąd sprzyjać. Ranny w kampanii wrześniowej, po dojściu do sił mieszkał w Warszawie, przeżył czynnie okupację jako żołnierz AK, dosłużywszy się stopnia porucznika, uczestniczył w Powstaniu Warszawskim, dostał się do niewoli, jednak udało mu się zbiec z transportu do Rzeszy pod Piotrkowem. Dlaczego znalazł się w Zakopanem? I co powodowało Niemcem, który wziął go na celownik swojej broni w Dolinie Kościeliskiej? Tych tajemnic dzisiaj już chyba nie docieczemy.
Ostatni syn pani Jarocińskiej, 38-letni Stanisław, więzień najcięższego hitlerowskiego obozu zagłady, Mauthausen-Gusen, poniósł śmierć w kwietniu 1945 roku, miesiąc przed ostateczną kapitulacją Niemiec. Przedtem, podobnie jak najstarszy brat, kształcił się w Łodzi na handlowca. Służbę wojskową odbył prawdopodobnie w Morskim Dywizjonie Lotniczym w Pucku jako marynarz-nurek. Mówię „prawdopodobnie”, ponieważ nie zachowały się w rodzinie ani dokumenty poświadczające miejsce i czas służby, ani szczegółowa pamięć o niej. Jedyny ślad to zdjęcie Stanisława Jarocińskiego na tle wodnosamolotu, którym najprawdopodobniej był francuskiej produkcji Latham 43HB3 – rzadki model dwupłatowca wśród hydroplanów przeznaczonych do celów rozpoznawczo-bombowych – jakich 8 było na wyposażeniu dywizjonu.
Patrząc na to zdjęcie, warto mieć w pamięci, że to tu, w Pucku, odbyły się 10 lutego 1920 roku symboliczne zaślubiny Polski z morzem z udziałem gen. Józefa Hallera, który rzucił w fale platynowy pierścień, wręczony mu w imieniu gdańszczan przez prawnuka twórcy polskiego hymnu narodowego, dra Józefa Wybickiego. Wojciech Kossak namalował obraz generała wjeżdżającego konno w morskie fale. W istocie jednak 10 lutego 1920 roku Zatoka Pucka była skuta lodem, generał wjechał konno na skraj lodowej tafli i wrzucił pierścień w wyrąbany przez kaszubskich rybaków przerębel.W Pucku, jedynym wówczas poza Gdańskiem i Helem polskim porcie, w lipcu 1920 roku powstała pierwsza jednostka lotnictwa morskiego. Do września 1939 roku Puck był miejscem stacjonowania Morskiego Dywizjonu Lotniczego, w grudniu 1932 roku włączonego w struktury Marynarki Wojennej.
Stanisław wtedy prawdopodobnie ukończył już służbę, gdyż w czerwcu 1933 roku jako cywil zawarł związek małżeński z Elżbietą z Dzieniakowskich. W 1937 roku przyszła na świat córka Anita, w 1943 Barbara. Anita Jarocińska-Stankiewicz napisała:
„Rodzice ślub zawarli w Łodzi, tam też zamieszkali i pracowali. W latach 1937-1939 ojciec mój był przedstawicielem firmy Palmoliv w Poznaniu. Po wejściu Niemców do Poznania rodzice wraz ze mną zostali wysiedleni i zamieszkali najpierw, na krótko, w Żakowicach k. Łodzi, a potem we Włochach k. Warszawy”.
Nie wiemy, czym się trudnił, by utrzymać rodzinę w czasie okupacji. Z pewnością uczestniczył w konspiracji AK. Kolejną informacją jest wiadomość o schwytaniu go przez Niemców jako jednego ze stu zakładników we Włochach pod Warszawą, gdzie mieszkał z rodziną, i zesłaniu do Auschwitz.
Żona Elżbieta dwukrotnie występowała do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w sprawie męża. Pierwszy, wcześniejszy dokument z nieczytelną datą, powiadamia, że Jarociński Stanisław, urodzony 18 marca 1907 roku był więźniem obozu koncentracyjnego Mauthausen, gdzie zmarł 10 kwietnia 1945 roku. Można domniemywać, że pismo to było potrzebne dla prawnego potwierdzenia zgonu Stanisława, by po latach umożliwić wdowie zawarcie nowego związku małżeńskiego. Kolejny dokument z biura Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, adresowany do Elżbiety Jarocińskiej-Spengel, opatrzony jest datą 16 sierpnia 1976 roku. Ustala datę zatrzymania przez Niemców najmłodszego z braci Jarocińskich: stało się to 17 września 1944 roku, a więc w siódmym tygodniu morderczych walk Powstania Warszawskiego.Dalej pisze córka:
„Początkowo był w obozie Auschwitz-Birkenau, nr obozowy: 196652, ale już 20 września 1944 został skierowany do obozu Mauthausen, nr obozowy: 105524. Od 20 października 1944 Mauthausen Komando Wiener-Neudorf. Od 15 listopada 1944 Komando Schlier Redl-Zipf, a od 28 marca 1945 Komando Gusen. W dniu 10 kwietnia 1945 o godz. 5.30 zmarł. O śmierci ojca powiadomili moją mamę współwięźniowie, PCK oraz Komisja do Badania Zbrodni Hitlerowskich. Przez cały czas pobytu ojca w obozach rodzina nie miała o jego losach żadnej wiadomości”.
A czego mogły dotyczyć te wiadomości? Najcięższego losu z tych, jakie przypadły trzem synom Kazimiery Jarocińskiej. W Mauthausen, gdzie mieściły się ogromne austriackie kamieniołomy granitu, niedaleko Linzu, Niemcy zorganizowali już w 1938 roku ciężki obóz koncentracyjny, wzorując się na obozie w Dachau. W grudniu 1939 dołączono do niego podobóz Gusen, w pobliżu wielkich zakładów zbrojeniowych, które gwałtownie potrzebowały rąk do pracy. Plan obozu Gusen przewidywał bezlitosne niszczenie szczególnie polskiej inteligencji w ramach akcji Intelligenzaktion. W trakcie Powstania Warszawskiego Niemcy organizowali z Auschwitz-Birkenau do Mauthausen tzw. marsze śmierci, w których pędzono więźniów obozu, także pojmanych powstańców. Po drodze umierali masowo. A niezdolnych do dalszego marszu zabijano na miejscu, kulą, kolbą lub bagnetem. Stanisław dotarł.
Dokument powtarza za niemiecką dokumentacją obozową przyczynę jego śmierci: niewydolność mięśnia sercowego i wysiękowe zapalenie opłucnej (Herzmuskelschwäche, Pleuritis). Czyli to, co wpisywano niemal wszystkim zakatowanym, zagłodzonym, zastrzelonym, wykończonym nadludzką pracą w kamieniołomach i zakładach zbrojeniowych więźniom. A häftling Stanisław Jarociński musiał mieć wielkie pragnienie przeżycia. I wielką nadzieję. Był marynarzem, nurkiem, ciężkie warunki nie były mu obce. Był młody. Miał w kraju żonę i dwie małe córeczki. I matkę, o której nie wiedział, że straciła już dwóch synów. Poza tym wojna przecież dogorywała. Pod koniec kwietnia na wieść o zbliżającym się froncie część SS-manów opuściła w popłochu Mauthausen-Gusen. Niebawem zaś, 5 maja o godz. 17 na teren obozu, ostatniego z wyzwolonych wielkich niemieckich obozów koncentracyjnych, wkroczyła amerykańska armia.
Najmłodszy i ostatni z trzech synów Kazimiery Jarocińskiej tego nie doczekał. Jej „Stasinek”… Zabrakło trzech i pół tygodnia.
Powiedzmy teraz trochę więcej o bohaterce tego tekstu.
Kazimiera Jarocińska z Kranasów urodziła się i mieszkała w latach dzieciństwa we Wróblewie k. Sieradza. O swoim pochodzeniu lubiła mówić – odnotowała to synowa Elżbieta, mama pani Anity – że „Kranasowie to znamienity ród pochodzący z Kurlandii”. A my powiedzmy, że ma także zasługi dla Ziemi Sieradzkiej. Zachowała się pamięć o trzech braciach Kranasach. Najstarszy Konstantyn był ojcem pani Kazimiery, urodzony w 1840 roku, osierocił ją dość wcześnie, bowiem żył tylko czterdzieści osiem lat. Jego o dwa lata młodszy brat Ludomir był później burmistrzem miast Sieradza, Wielunia i Konina. I najbardziej tajemniczy, Ludwik, po którym pozostała fotografia w stroju powstańczym, w czamarce i żupanie, długich wojskowych butach. Młodzieńczy wygląd każe mu również przypisać rok urodzenia na lata czterdzieste XIX wieku. Nie wiadomo, czy oddał życie w powstaniu, czy podzielił los zesłańców, czy jeszcze inaczej potoczyły się koleje jego życia…
Ale w istocie to my wcale nie wiemy, czy jako jedyny z braci wziął udział w powstaniu. Gdyby nie zachowane zdjęcie, nie wiedzielibyśmy przecież i o nim. Konstantyn Kranas miał w chwili wybuchu powstania 23 lata, Ludomir 21. Ile mógł mieć Ludwik? Był z nich najstarszym czy najmłodszym? I jak udałoby się zatrzymać w domu dwóch pozostałych, gdy ten szedł do lasu?
Jedno, co wiemy na pewno, to że w rodzinie o takich tradycjach wychowywało się dzieci w duchu miłości do Ojczyzny i w świadomości czasem koniecznej ofiary. Toteż kiedy Kazimiera poślubiła w 1900 roku Stanisława Jarocińskiego, w łódzkim kościele św. Krzyża, i zamieszkała w Łodzi, wychowaniem trzech swoich synów kierowała w tym duchu, w jakim sama została ukształtowana. Tym samym, który uformował pokolenie Stefana Żeromskiego, urodzonego w 1864 roku, Józefa Piłsudskiego, urodzonego w 1867, i jego brygadierów. Mariusza Zaruskiego z tego samego rocznika… Ona przyszła na świat w roku 1876, ale to ten właśnie duch każe jej po latach napisać na tablicy nagrobnej swoich synów: „Przechodniu, w intencji Ojczyzny zmów Zdrowaś Maria”.Mały sieradzki domek przy Kościuszki 15, który Kazimiera Jarocińska odziedziczyła po dwóch ciotkach z rodziny Kranasów, być może siostrach lub kuzynkach Konstantyna, Ludomira i Ludwika, pozostał w sercu wnuczki Kazimiery, pani Anity Jarocińskiej-Stankiewicz. Oddam teraz głos jej wspomnieniom.
—————————
Rok 1945. Pierwsze moje wspomnienie babci Kazimiery Jarocińskiej, kiedy z mamą i młodszą ode mnie o pięć lat siostrą Basią wracałyśmy z wysiedlenia do dziadków do Łodzi. Czym jechałyśmy – nie pamiętam, ale zatrzymałyśmy się na noc w Sieradzu u babci. Mama moja miała nadzieję, że może ojciec nasz Stanisław przekazał jakąś wiadomość, że żyje i gdzie jest, gdyż wiedzieliśmy, że więźniowie obozu Mauthausen byli już wolni. Pamiętam też, że postać babci wywarła na mnie ogromne wrażenie, wyniosłej i dumnej kobiety, do której należy mieć wielki szacunek. I tak pozostało do końca, mimo ciepła i babcinej miłości, jaką nam okazywała.
Bardzo lubiłam jeździć do niej w czasie letnich wakacji. Babcia wyszukiwała mi książki, które ubóstwiałam czytać w ogrodzie pod gruszką ulęgałką. W niedzielne poranki podawała nam gorące kakao – do tej pory pozostanie tajemnicą, w jaki sposób zdobywała je dla nas. Z ciekawostek, które utkwiły mi w pamięci, mogę wymienić dwie zupy, które jadałyśmy z babcią, a których bardzo nie lubiłam: zupa „nic” i czernina.
W Sieradzu spotykałam się też z moją wakacyjną koleżanką Jolą Modelską, z którą wymyślałyśmy sobie różne zabawy. Z babcią czasami chodziłam do klasztoru Sióstr Urszulanek. Babcia załatwiała swoje sprawy, a ja zaciekawiona obserwowałam siostry przy warsztatach tkackich. Niesamowite wrażenie robiły na mnie wizyty na strychu w domu babci, pachnącym modrzewiem (dom był modrzewiowy), i kufry podróżne pełne różnych strojów.
W domu babci zawsze były psy, przeważnie dwa, rasy szpic. Lubiłam patrzeć, jak babcia siedząc w swoim fotelu, wyciągała laskę, a one przez nią skakały.
Pamiętam też wizyty w domu babci księdza Leona Andrzejewskiego (późniejszego rektora Wyższego Seminarium Duchownego we Włocławku), któremu babcia w czasie wojny wysyłała paczki do obozu w Dachau. Ich kontakty trwały aż do śmierci babci, ksiądz Andrzejewski celebrował pogrzeb babci w Sieradzu w 1961 roku.
W domu przy Kościuszki oprócz pięknych wolumenów fascynowały mnie portrety prababci i pradziadka Kranasów. Pradziadek przedstawiony był w stroju oficjalnym z szarfą na piersi. Pamiętam też portret babci Kazimiery w stroju Cyganki, oraz portrety „chłopców”, czyli synów, w marynarskich ubrankach.
W latach 50. mama moja powtórnie wyszła za mąż, nie tracąc jednak kontaktu z babcią. Razem z ojczymem i moją maleńką przyrodnią siostrą Joanną, urodzoną w 1954 roku, nadal jeździliśmy do Sieradza. Babcia lubiła mojego ojczyma, a on również okazywał jej wielki szacunek. Babcia dla niego, tak jak dla mojej mamy, pozostała „Matuchną”.
Nawet będąc już prawie dorosłą, jeździłam nadal podczas wakacji do Sieradza z siostrami. Babcia wraz z Martą, która mieszkała z babcią i wspierała ją w domowych czynnościach, pomagała mi w opiece nad nimi. Babcię często odwiedzała, aż do jej śmierci, moja stryjenka Stefa z córką Jolą. Stefa była żoną najstarszego syna Kazimierza, który zginął w 1945 roku w Zakopanym. Dziś już żadna z nich nie żyje.Mirosław również był żonaty, ale jego żona Halszka nie kontaktowała się z babcią ani z pozostałą rodziną. W latach 60. mama moja spotkała ją w Muszynie, gdzie mieszkała z drugim mężem i synem.
Wieczorami, przed snem, zawsze odmawiałyśmy z babcią i Martą różaniec oraz modlitwy za zmarłych. Pamiętam ciche łkanie babci, bez łez. Bo, jak mówiła, wszystkie łzy już wypłakała.
Po śmierci babci domem i dobytkiem opiekowała się Marta Nogala. Po paru latach dom został w wyniku przebudowy drogi rozebrany. Jaka była ostatnia wola babci co do jej majątku – nie wiem. Nie wiem, gdzie trafiły portrety, zdjęcia oraz księgozbiór. Być może coś dostało się do sieradzkiego muzeum lub biblioteki? A może pozostaje w rękach prywatnych, i po przeczytaniu niniejszych wspomnień ktoś rozpozna wymienione portrety? Może zachował się gdzieś protokół z rozbiórki domu? Dzwoniłyśmy z mamą do muzeum w Sieradzu, ale tam chyba nic nie dotarło. Może działający lokalnie historycy mogliby coś podpowiedzieć?
Jedyną pamiątką z domu babci, poza nielicznymi zdjęciami, jest nieduża szklaneczka z wizerunkiem orła w koronie na czerwonym polu w kształcie ryngrafu. Identyczne dostały także moja siostra i mama. Ta jedyna pamiątka jest wymownym dowodem na to, jakie wartości chciała nam przekazać i co było dla niej najważniejsze.
Pragnę podziękować Pani Icie Turowicz za przybliżenie szerszemu gronu sieradzan postaci oraz rodziny babci. Dzięki Pani książce moje osobiste wspomnienia odżyły, i to, co sobie przypomniałam, zamieściłam powyżej.
Dziękuję, Pani Ito, serdecznie i pozdrawiam, Anita Jarocińska-Stankiewicz