Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak

Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak cz.II
19 sierpnia 2018
Wspomnienia Janusza Kurkowskiego
19 sierpnia 2018
Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak cz.II
19 sierpnia 2018
Wspomnienia Janusza Kurkowskiego
19 sierpnia 2018
Udostępnij to:

Wspomnienia Ewy Janiak-Stanisławiak
(część pierwsza)

Pani Ito, to, co przesyłam, to rzeczywiście wspomnienia zainspirowane. Zaczęło się bowiem od Pani książki, czyli od I wszystko w sny odchodzi. Memuar sieradzki. Jej lektura spowodowała, że wróciły obrazy lat minionych. Zdarzenia z dzieciństwa zaczęły mnie atakować i żądać utrwalenia. Opisz nas – wołały. I im bardziej zagłębiałam się w treść książki, tym większą odczuwałam potrzebę własnej retrospekcyjnej twórczości. Znając swoje lenistwo, postanowiłam umieszczać wspomnienia na blogu, specjalnie w tym celu założonym. Liczyłam, i słusznie, że to mnie zmobilizuje do systematyczności.

Moje wspomnienia są o Sieradzu i o mnie, a jeszcze częściej o mnie i Sieradzu. O rodzicach i najbliższych, o przyjaciołach i znajomych piszę ostrożnie. Nie dali mi carte blanche. Może kiedyś o nią poproszę.

Moje wspomnienia z lat 50. i 60. ubiegłego już stulecia

Co można było zobaczyć z okien naszego mieszkania

Były tylko dwa okna w całym mieszkaniu. Identyczne, z białymi, pogrubiałymi od kolejnych warstw lakieru, ramami; podwójne, jak mówiła Babcia, z lufcikami. Wiosną – wewnętrzną parę okien wynosiło się na strych. Jesienią – znosiło się z powrotem, starannie myło, zakładało, a parapet zamknięty między wewnętrznymi i zewnętrznymi oknami wymoszczało białą watą. I od razu okna nabierały zimowego, a dla mnie, jak przystało na dziecko niezwykle wrażliwe na magię Bożego Narodzenia, świątecznego wyglądu. Można było zacząć czekać na Gwiazdkę.

Kamienica Melów, Rynek 17, okna mieszkania rodziców: nad bramą i pierwsze w prawo

Wyglądanie przez okno kuchenne to rytuał dnia powszedniego. Sprawdzałam, co dzieje się na Rynku: kto bierze wodę ze studni, kto wychodzi z piekarni, czy idzie jakiś pogrzeb, czy mama wraca z pracy? Przez szybę witałam i żegnałam dzień. A nocami, kiedy wszyscy spali, patrzyłam w niebo. Na wprost świecił księżyc. Kiedy byłam bardzo mała, szukałam na srebrzystej kuli, i czasami prawie znajdowałam, nieszczęsnego Twardowskiego. Nieco starsza oglądałam księżycowe góry i oceany. A jeszcze później wpatrywałam się w tę niezawodną latarnię i modliłam się, prosząc Boga o rzeczy najróżniejsze.

Z tego też okna podglądałam Cyganów, którzy ustawiali swoje wozy przy chodniku pod naszym domem. Prawdopodobnie z uwagi na mieszczący się w kamienicy sklep spożywczy. Z naszego okna widać było wnętrza wozów i te wszystkie niesamowite poduchy i pierzyny. Było to znakomitą pożywką dla mojej wyobraźni. Uwielbiałam bawić się w Cyganów. A nawet, w moim dla nich podziwie, nieco się pewnego roku zagalopowałam. Poszłam, jak to się dzisiaj mówi, na całość. W pierwszej klasie szkoły podstawowej, w wielkiej tajemnicy, sprzedałam klasowym koleżankom sekret mego pochodzenia.
Przedstawiłam się jako dziecko odebrane Cyganom. Moi przybrani rodzice byli oczywiście dla mnie dobrzy, ale nie byłam szczęśliwa, bo chciałam ze swoimi ruszyć w dal. Nie wiem, czy mi uwierzono, czy nie, bo tak naprawdę mało mnie to obchodziło. Najważniejsza była przyjemność czerpana ze snucia owej wspaniałej opowieści. Pamiętam przerwę, podwórko szkolne i koleżanki wsłuchane w moją historię. Warto było. Zwłaszcza że nikt na mnie nie doniósł ani rodzicom, ani nauczycielom.

Jadwiga i Marian Janiakowie, 1950

Przez okno kuchenne śledziłam też kręcenie filmu „Miasteczko”. Był rok 1958. Premiera miała miejsce w dwa lata później. Trzech reżyserów: Janusz Drobaczyński, Julian Dziedzina i Janusz Łęski. Miasteczko, odpust, żołnierz na nielegalnej przepustce, czyli bez przepustki, plenery sieradzkie, mnóstwo znajomych miejsc i rozpoznawalnych statystów. Grali wszyscy, włącznie z bratem mojej babci. W filmie był pogrzeb, wesele, i siostra panny młodej, Zośka, która miała po uszy kołtuńskiej atmosfery miasteczka i postanowiła uciec. Nie wiem, niestety, jak się to wszystko kończy. Z podglądania przez kuchenne okno niezbyt wiele na temat fabuły filmu potrafiliśmy z bratem, drugim namiętnym obserwatorem, wywnioskować. Szczególnie mocno wryła mi się w pamięć scena z samochodem. Bodaj białym. A był to czas, kiedy w Sieradzu samochody widywało się bardzo rzadko. A tu taka okazja. Przez kilka godzin koło studni krążył wspaniały wóz, nie wiedzieć czemu ciągnięty przez konia. Ani wtedy, ani teraz nie wiem, dlaczego ten koń, i dlaczego tak długo. Wiele lat później obejrzałam film, a potem obejrzałam go jeszcze kilkakrotnie i nadal nie wiem, czemu to wszystko służyło. Ponoć film miał pierwotnie zakończenie sugerujące, że wyrwanie się z prowincji jest niemożliwe – samochód się psuje i koń ciągnie go z powrotem do miasteczka. Inaczej mówiąc, Zośka przegrywa.

A wracając do tematu… No cóż, czasami moje śledzenie rynkowych wydarzeń wymagało dyskrecji. Trzeba to było robić zza firanki (to ja, dwunastoletnia smarkula śledząca pewnego interesującego mnie kolegę z pewną „beznadziejną” – co on w niej widzi? – koleżanką). Czasami trzeba było zgasić światło, bo wymagała tego zabiegu wielce skomplikowana akcja nocnego podglądania starszych ode mnie dziewcząt i chłopców tańczących na podeście ustawionym pośrodku Rynku. Trzeba było uważać, by samej nie stać się oglądanym obiektem i żeby mama na siedzeniu przy oknie mnie nie nakryła. Obu tych zagrożeń można było uniknąć właśnie dzięki konsekwentnemu zaciemnieniu.

Na co dzień jednak żadne ukrywanie się nie było potrzebne. Robili to wszyscy. Była to jedna z podstawowych w tamtych czasach rozrywek. Lepszych, ośmielę się stwierdzić, od dzisiejszego oglądania seriali. A poza tym przez okno można było szybko porozumieć się z tymi, co na dole. Chwilę z nimi pogadać, zaprosić na górę, zawołać, żeby poczekali, bo ja czy my zaraz schodzimy. Okno pełniło też funkcję transportową. Ileż to razy zamiast znieść coś na dół, np. książkę czy zeszyt dla koleżanki, pieniądze, których zabrakło do zakończenia zakupów, zrzucaliśmy (bądź spuszczaliśmy) to wszystko przez okno.

Niestety, były też inne „zrzuty”. Zdarzało się nam, czyli rodzeństwu, śmigusowe lanie wody przez okna na niewinnych przechodniów. Dość subtelne co prawda. Były z nas w końcu dość wrażliwe i dobrze wychowane dzieciaki.

Kochane okna. Prawdziwe ówczesne okna na świat. Nawet ich mycie (ale to już w znacznie starszym wieku) wspominam jako coś miłego. Świetnie nadawały się do podglądania sieradzkiego Rynku. Być może z uwagi na jakość szyb? Pewnie przedwojennych?

Co działo się na Rynku w dzień targowy

Od świtu czuło się, słyszało, a po wyjściu z łóżka widziało. Jest targ. Wozy, konie, kręcący się ludzie. Po drugiej stronie placu, wzdłuż kamienic, na chodniku, ustawiały się baby z koszami. Bliżej nas, po naszej stronie Rynku, stały wozy, z ziemniakami i innymi warzywami. A także z drobiem i prawdopodobnie od czasu do czasu ze świniakami. Konie czasem odczepiano, czasem nie, ale ogólnie był to mniej fascynujący fragment targu. Bo najciekawsze dla mnie były masła, jaja i sery. A to serwowano z koszy. Masło owinięte w liście chrzanu, czasem kapusty, niesamowicie żółte. Sprzedająca nożykiem nabierała troszkę tej żółtości i dawała do spróbowania. Dobre, pachnące, nie zjełczałe, rozpływające się w ustach. Zaszczyt próbowania bardzo rzadko przypadał mi w udziale. Ale wystarczyło raz posmakować, by potem na sam widok ślinka napływała do ust. I wreszcie białe sery. Owinięte w płótno lub w gazę. Te były bardziej zawodne. Zdarzały się za suche, za twarde. No, ale tych my nie kupowałyśmy. Babcia cierpliwie szukała, aż znalazł się ten najlepszy, odpowiednio wilgotny, nieco tłustawy, zwarty i gotowy do krojenia. W butelkach była śmietana. Należało wymienić butelkę pełną na pustą, albo dokonać aktu przelewania. Czasami baby kusiły miodem, czasami mlekiem prosto od krowy, ale Babcia rzadko dawała się namówić. No i jajka. W koszach wyglądały pięknie. I te ciemne, i te bielutkie. Obiecywały niedzielną jajecznicę i wybłagany u Babci kogel-mogel.
W sezonie kupowało się owoce. Głównie jabłka. I jagody. Truskawki zwykle były „załatwiane”, czyli kupowane w sposób nieco pokrętny od znajomych, którzy mieli ogrody, lub od znajomych, których znajomi je mieli. Zdarzało się, że byliśmy zapraszani na plantacje i trzeba było sobie wtedy truskawek nazbierać. Niezbyt, przyznaję, to lubiłam. Zbierałam szybko, zręcznie, ale nudziłam się przy tym okrutnie. Miałam wrażenie, że ta harówka nigdy się nie skończy. Całkiem inaczej czułam się w trakcie takich akcji w przedszkolu. Siostry urszulanki miały piękny ogród, a w nim grządki z truskawkami. I nas, starszaków, zapędzano do zbierania, ale z zachętą – co piąta, a może co dziesiąta truskawka mogła być zjedzona. Pamięć płata mi figla i nie chce podrzucić tej prawdziwej liczby. Może to oznaczać, że wolno było zjadać co dziesiątą, a ja pożerałam co piątą. Jeśli tak było, to trzeba przyznać – grzech skutecznie wyparłam. A swoją drogą, wielka była wiara sióstr w naszą dziecięcą uczciwość. Nikt też nie przejmował się myciem owoców. I dobrze, bo takie prosto z grządki były przepyszne.

A wracając do targu. Koło południa Rynek pustoszał. Jeszcze ktoś coś sprzedawał, ktoś coś kupował. Ale to już nie to, co wcześniej. Robiło się tak jakoś smutno, i trzeba przyznać, brudno. Zaczynało się sprzątanie i na koniec na placu zostawały kupki śmieci, końskiego łajna, przeplatane jakimś nadgniłym jabłkiem, nacią marchwi, kolorowym papierkiem. Zimą wszystkie te ślady szybko przykrywał śnieg. I Rynek nabierał swego codziennego wyglądu. Spokojnego, nieco ospałego, ale mojego.

O naszym podwórku

Przede wszystkim podwórko wydawało mi się bardzo duże, a ogródek na jego końcu przeogromny. Rozciągało się nstrony, stały komórki. W naszej były całkiem fajne trzech stron otoczone bocznymi jej skrzydłami. Część na prawo była wysoka, solidna, porządnie murowana. Lubiłam wchodzić schodami na samą jej górę i spoglądać w dół. To był całkiem inny widok niż ten, który rozciągał się z naszego skrzydła. Część na lewo była rozbudowana o oficynę, z ciągnącym się wzdłuż piętra balkonem, z którego wchodziło się do poszczególnych mieszkań.

Podwórko naszej kamienicy, fot. Jan Turowicz, lata 60. XX wieku

Duże przedwojenne mieszkania zostały podzielone. W efekcie lokatorów było wielu. Mimo to i dziś mogę wymienić ich nazwiska. Było też dużo dzieci, z reguły starszych ode mnie i to był jeden z powodów, dla których nie stali się towarzyszami moich zabaw. Był też drugi powód, a mianowicie Babcia, która z sobie tylko znanych względów niechętnym wzrokiem patrzyła na spędzanie czasu na podwórku. I może dlatego, że udawało się to nam bardzo rzadko, uwielbiałam te darowane cudem chwile podwórkowej swobody i bardzo dobrze podwórkowe zabawy wspominam.

Na końcu podwórka, z prawej strony, stały komórki. W naszej były całkiem fajne przegrody i półki, a w nich obowiązkowo węgiel i drzewo na zimę, kartofle, przetwory, jakieś stare rupiecie, rower taty, puste butelki. Czasem w komórce mieszkały kury, z konkretnym przeznaczeniem, w którym nie chodziło bynajmniej o znoszenie jajek.

Z Babcią Michaliną na podwórku

Po lewej stronie stały ubikacje. Za wyjątkiem jednej, z której mogli korzystać wszyscy, były pozamykane na kluczyki. Zdarzało się, że w dzień targowy ktoś stukał do drzwi naszego mieszkania, pytając o ustęp i wtedy tam właśnie był odsyłany. Ubikacja była czysta, ale i tak jej nie znosiłam. Aby się do niej dostać, trzeba było pokonać ogromną odległość. I to w różnych porach dnia i roku. Aż dziw, że nie cierpiałam na chroniczne zaparcie. Późnym wieczorem zwyczajnie bałam się wędrówki przez puste i ciemne podwórko. Wyobraźnia pracowała, więc przebiegałam, co sił w nogach, powtarzając  w panice „Aniele Boży Stróżu mój”. Naprawdę się bałam.

Z czasem stałam się bezczelna. Nasi sąsiedzi przez ścianę mieli w mieszkaniu prawdziwą toaletę, ze spuszczaną wodą. Pukałam co jakiś czas do ich drzwi i wypowiadałam magiczne zdanie: Czy mogłabym wyjątkowo skorzystać z łazienki? I już nie musiałam pokonywać tych strasznych metrów. Tyle, że mogłam sobie na to pozwalać bardzo rzadko.

Z podwórkiem łączy się też jedno z moich najsmutniejszych wspomnień z dzieciństwa. Dostaliśmy małego wspaniałego pieska. Bardzo go pokochaliśmy. Dzielnie wyprowadzaliśmy go na dwór. I pech chciał, że w czasie takiej właśnie eskapady nasz piesek zauważył przejeżdżającą przed bramą furmankę. Zafascynowany zaprzęgniętymi do niej konikami, być może również zachwycony stukotem ich kopyt, piesek wyrwał się nam i wybiegł na ulicę. Próbowaliśmy go złapać, ale nic z tego. Furmanka jechała bardzo szybko, nasz piesek koniecznie chciał ją dogonić i błyskawicznie zniknął nam z oczu. Szukaliśmy, czekaliśmy, ale piesek przepadł na zawsze.

O sieradzkiej zimie

Zima w starym parku koło więzienia, zawsze niezależnie od pory roku pięknym i dla nas dzieci niezwykle atrakcyjnym. Mowa oczywiście o parku, a nie o więzieniu, do istnienia którego jako dziecko nie przywiązywałam specjalnej wagi.

Zimą park nabierał majestatu. Drzewa w białych firankach, skrzeczące ptaszyska, zwisające z parkowej altany sople. Skuta lodem rzeka. Staw, który zamieniał się w ślizgawkę. I ta wspaniała górka, z której można było zjeżdżać na sankach. Wydawała mi się ogromna, a mimo to bezpieczna. Wystarczająco wysoka, by pędząc w dół, czuć szybkość i trochę strachu; a zarazem na tyle niska, by powrotna droga na szczyt nie wydawała się żmudna. Można było zatem zjeżdżać i zjeżdżać, i w ogóle nie chciało się wracać do domu.

Koło altany było bardziej stromo i tam po raz pierwszy w życiu „szusowałam” na nartach brata, dosłownie z górki na pazurki. I się nie przewróciłam. Bakcyla narciarskiego jednak nie złapałam. Może dlatego, że drugi raz nart mi nie użyczono, a swoich nie miałam. To jedno zsunięcie w dół musi mi wystarczyć na całe życie.

Na zimowym spacerze, ja w białym, a Mama w czarnym futerku

Nieco starsza próbowałam przygody z łyżwami. Dostałam je bodaj na Gwiazdkę i bardzo się nimi cieszyłam. Co prawda o karierze łyżwiarskiej nie myślałam. W tamtych czasach, bez telewizora, nawet nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak łyżwiarstwo figurowe; a zresztą swoją przyszłość wiązałam wówczas z pracą w cyrku – do końca nie rozstrzygając, czy będzie to chodzenie po linie, czy akrobacja na trapezie. W każdym razie z łyżew się cieszyłam. Do czasu.

Do butów przybito mi specjalne blaszki, na których umocowano łyżwy. Mnie z kolei, takie przynajmniej odniosłam wówczas wrażenie, przytwierdzono do łyżew. I zaniesiono na ślizgawkę, a raczej na pseudo-ślizgawkę, czyli na zamarznięta wodę koło studni na Rynku. Pole manewru było niewielkie, ale i tak wyglądało przerażająco. Tato postawił mnie na środku i rzekł: „No to jedź”. A ja stałam i naprawdę nie wiedziałam, jak to zrobić. Potem była jeszcze jedna próba, potem druga i nic z tego nie wyszło. Nauczyłam się trochę jeździć na łyżwach dopiero wiele, wiele lat później, a i tak od łyżew wolę wrotki.

Tata w geście napoleońskim i ja, za nami rozlana szeroko Warta

Dzisiaj, kiedy myślę o moim dzieciństwie, mogę stwierdzić, że ze wszystkich zimowych sportów najlepiej wychodziło mi ślizganie się po oblodzonym chodniku na rogu Kościuszki. Potrafiłam to robić z dużym entuzjazmem. Zdarzyło mi się nawet kiedyś tak bardzo zatracić w tej przyjemności, że zapomniałam o tym, iż właśnie idę do szkoły. Tak się zaczęły moje pierwszet/javascript”>

A potem już te bardziej fascynujące kuligi. Też z saniami, ale do nich, tych dużych pędzący. Trochę przerażające, a jednak wspaniałe. Pierwsze wspomnienie bardzo zatarte. Czarno-biała fotografia. Biały śnieg, białe konie i duże drewniane sanie. W pamięci pozostał tylko ten obraz i poczucie wielkiej niewygody. Bo okutano nas w jakieś koce, nałożono kupę ubrań, usta przewiązano szalikami. Tylko się udusić.

Nawet odrobina śniegu była dobra, by urządzić kulig

A potem już te bardziej fascynujące kuligi. Też z saniami, ale do nich, tych dużych pędzących na przedzie, przyczepiano kilkanaście zwykłych małych saneczek. Na każdych co najmniej dwie osoby, by wykorzystać jak najwięcej miejsc. Asekuranci wybierali sanki z przodu, ryzykanci na samym końcu. Tam rzucało najbardziej i trzeba było mieć niezłą koordynację, by utrzymać się w kuligu. Pamiętam, że nasze sanki – jechałam z mamą – były bez oparcia i że trochę się bałam, zwłaszcza na zakrętach. Wokół krzyczano, śmiano się, a ja nieco przestraszona, ale i dumna, że tak mkniemy i że jest wspaniale. Aż do momentu, gdy zorientowałam się, że ja nadal jestem na sankach, ale już sama, bez mamy, która jeszcze przed chwilą siedziała za mną. Zaczęłam krzyczeć, że trzeba poczekać, że mama się zgubiła…. I potem już nic nie pamiętam. Mama się znalazła, ale wspomnienie strachu zostało.

Lubiłam zimę i Sieradz zimowy. Otulony śniegiem. Bielutki i czysty. Wieczorami uroku dodawały mu światła w oknach kamienic i stojąca pośrodku Rynku choinka z jarzącymi się żarówkami, pomalowanymi na niebiesko, żółto i czerwono. Ciemne ponure poranki zyskiwały  z kolei na urodzie  dzięki światłu płynącemu przez  drzwi czynnych od wczesnych godzin sklepów. I nie były już takie ponure.

Dłużej nie będę tego ukrywać – po prostu zima była super.


O tym, jak się u nas w domu świętowało Boże Narodzenie

Pamiętam, jak bardzo dłużyły się nam dzieciom te ostatnie przedświąteczne tygodnie. Na dworze zimno. Jeszcze nie biało, ale już mroźnie. Widok z okna jakiś przyszarzały. Nadzieją, że nastanie dzień, napawały jedynie światła płynące z okna piekarni po przeciwnej stronie Rynku. Na wprost naszej kamienicy. Pamiętam,  wyglądam przez okno i mam wrażenie, że czuję zapach świeżego chleba. Robię się głodna. Ciekawe, czy Babcia kupiła na śniadanie bułki maślane, czy też trzeba będzie się zadowolić wczorajszym pieczywem?

Moja pierwsza choinka, podziwiam ją w ramionach Mamy

Aż pewnego dnia w sklepie papierniczym, na rogu, pojawiały się kartony z aniołkami i główkami Mikołajów. Trzeba będzie kupić ze dwa arkusze i powycinać, planowałam. A potem oczywiście powiesić na choince. Były też białe lśniące paski do robienia gwiazdek. Szersze i węższe, do wyboru. Gwiazdki musiały być koniecznie nowe, bo zeszłoroczne, przykurzone, zostały, po rozebraniu choinki, spalone. Bardzo lubiłam robienie gwiazdek, natomiast klejenia łańcuchów nie znosiłam. Brudna robota. Na szczęście u nas w domu nikt łańcuchów nie lubił. Można było przecież dostać, za grosze, wspaniałe anielskie włosy. Nic tak nie zdobi choinki jak te świecące w blasku światełek paski cynfolii. Bombek za dużo nie mieliśmy. To droga impreza i w dodatku co roku coś się tłukło. Była za to tekturowa szopka do rozłożenia pod choinką. I najważniejsze: była co roku duża choinka. Stała na podłodze i sięgała wysoko. W dodatku pięknie pachniała i w ogóle się nie sypała, bo stała w ziemi i codziennie ją solidnie podlewano. Kiedy byłam bardzo mała, na drzewkułego smalcu i dużo przepysznych skwarków. Jadło się je z chlebem, ale nie wszystkie. Tradycją bowiem było pieczenie świątecznych ciastek na skwarkach. Mąka, cukier puder, jajka, smalec, no i skwarki. I znowu maszynka do mięsa w uztałczygotowywanych na zajęciach w szkole, typu: zakładka do książek wykonana ze starej kliszy fotograficznej;  miseczka z papier-mny porzy oknie, tak że można ją było podziwiać z zewnątrz. A ponieważ w wielu mieszkaniach tak właśnie ustawiano choinki, światełka migotały i w Rynku robiło się naprawdę bajkowo.

Na trzy tygodnie przed Świętami pojawiała się w domu słonina. Ogromnie połcie słoniny. Trzeba ją było pokroić i przepuścić przez maszynkę do mięsa. Koniecznie z grubym sitem. Następnie wrzucało się tak spreparowaną słoninę do dużego gara i topiło.  Wychodziło wiaderko białego smalcu i dużo przepysznych skwarków. Jadło się je z chlebem, ale nie wszystkie. Tradycją bowiem było pieczenie świątecznych ciastek na skwarkach. Mąka, cukier puder, jajka, smalec, no i skwarki. I znowu maszynka do mięsa w użyciu. I specjalne nakładki pozwalające uzyskać różne wzory na tych przepysznych podłużnych ciasteczkach. Ładowało się je potem do blaszanych pudełek i czekało na Święta.

Prędzej czy później, z reguły później, zaczynaliśmy z bratem myśleć o gwiazdkowych prezentach dla rodziców i babci. Kieszonkowego jeszcze nie dostawaliśmy. Bazowaliśmy na upominkach przygotowywanych na zajęciach w szkole, typu: zakładka do książek wykonana ze starej kliszy fotograficznej;  miseczka z papier-mâché do nie wiadomo czego; poduszeczka do igieł w kształcie serduszka; popielniczka ze starego spodka; pudełko na nici z kartonu, szmaciane etui na okulary itd.  Tyle że kiedy w wigilijny poranek przystępowaliśmy do pakowania tych naszych wspaniałych prezentów, nagle rzucało nam się w oczy ich ubóstwo.

Zaczynaliśmy wtedy gwałtownie przeglądać swoje zasoby finansowe. Co nieco bowiem posiadaliśmy.  Dorośli, krewni i znajomi, od czasu do czasu, przy jakiejś – ich zdaniem –  stosownej okazji rzucali nam groszem. I teraz, w przededniu Wigilii, przeliczaliśmy te nasze,  mocno na skutek codziennych pokus nadwerężone oszczędności i w ostatniej chwili, kiedy na dworze już ciemniało, wyskakiwaliśmy po lepsze prezenty. A że było, patrz wyżej, późnawo, wyprawa kończyła się najczęściej w pobliskim kiosku Ruchu, gdzie dokonywaliśmy zakupów: pędzla do golenia, wody kolońskiej, grzebienia z ładną rączką, lufki do papierosów, pilniczka, lakieru do paznokci albo szminki (kolor był nieważny, liczyła się cena), spinek lub siatki do włosów dla Babci i tym podobnych wspaniałości. Na usprawiedliwienie mam tylko to, że byliśmy wówczas naprawdę bardzo mali. Te zakupy wspominam z rozkoszą. Było pusto, było ciemno, było zimno, ale czekał ciepły obie Wigilie. W czasie pierwszej – czytaliśmy o  narodzeniu Jezusa, najczęściej z Ewangelii według św. Łukasza; w czasie drugiej – odmawialiśmy wspólną modlitwę. Pierwsza Wigilia, snialszochłonięta byłam choinką, jej ustawianiem, ubieraniem. I przeszukiwaniem domu pod kątem ustalenia, czy zostały zakupione słodycze, w jakich ilościach i czy uda się uszczknąć co nieco z tych zapasów przed świętami, tak by nikt tego nie zauważył.

Wiedziałam, że na kolację  wigilijną najpierw będą śledzie, te, które lubiłam, czyli w śmietanie, z cebulą i jabłkami, i te niezbyt przez mnie lubiane w oleju; potem  zupa  grzybowa z makaronem domowej roboty, no i karp smażony; i  kapusta z grochem, a po niej przepyszne kluski z makiem. I jeszcze ryż z  owocami. I kompot z suszu. Kolacja zresztą była podwójna. Najpierw obchodziliśmy Wigilię w Rynku, z Babcią Michaliną, a czasami również z ukochaną Ciocią Mirką z Łodzi;  a potem szliśmy do Babci Zosi, na Zamkową, gdzie z kolei spotykaliśmy się z  rodziną Taty. Prezenty w związku z tym też były podwójne. Opisany scenariusz był pomysłem autorskim  Taty, który lubił wszystko robić po swojemu.  Gotować po swojemu też.

Lubiłam obie Wigilie. W czasie pierwszej – czytaliśmy o  narodzeniu Jezusa, najczęściej z Ewangelii według św. Łukasza; w czasie drugiej – odmawialiśmy wspólną modlitwę. Pierwsza Wigilia, spokojniejsza, bo w mniej licznym gronie, kojarzy mi się głównie z otwieraniem prezentów, a że były to najczęściej książki, powstawał problem. Najpierw je wąchałam (nie ma nic wspanialszego niż zapach nowych książek pomieszany z zapachem świerku), a potem zaczynałam czytać. I trudno było mnie od tej podchoinkowej lektury oderwać, a tu trzeba było się ubierać i iść do na Zamkową (każdy, kto zna Sieradz, wie, że to z Rynku niebotyczna odległość). Na szczęście ta druga Wigilia też kusiła, spotykaliśmy się tam przecież z naszym ciotecznym rodzeństwem i wspaniale się bawiliśmy. Śpiewaliśmy też kolędy. I znowu jedliśmy.  Potrawy niby podobne, a niepodobne. Ot, chociażby śledzie przyrządzano z mleczem. Było też przepyszne, upieczone przez Babcię Zosię ciasto drożdżowe, z powidłami i kruszonką. Potem przychodziła pora Pasterki, goście się rozchodzili, dzieci szły spać, a Babcia z Dziadkiem obowiązkowo udawali się do kościoła.

Przedszkolne jasełka, pieczołowicie przygotowane przez siostry urszulanki

Z resztą dorosłych bywało różnie. Czasami wybierali się na Pasterkę, czasami nie. Za to obowiązkowo w Boże Narodzenie szło się na sumę. Do Fary. W środku było ciasno, duszno, ale grały organy, świeciły się wszystkie lampy, pachniały rozpalone świece, ludzie śpiewali z przejęciem, a na koniec oglądało się szopkę.

Po powrocie z kościoła jadło się śniadanie świąteczne, z szynką i ćwikłą. A potem goście u nas, my w gościach, spacery i co najważniejsze czas na zabawę i czytanie. I jeszcze coś bardzo ważnego, co tylko w święta było obligatoryjne, czyli gry towarzyskie. Dorośli bawili się z dziećmi w głuchy telefon, w listonosza, w rymy, w pomidora, w fanty, w pokazywanie przysłów na migi, w dwadzieścia pytań. Było głośno, było wesoło. A potem następował drugi dzień Bożego Narodzenia i powtórka świątecznych atrakcji. Wieczorem wypełzał nie wiadomo skąd, pewnie zza pieca, ogromny smutek, żal, że to już po wszystkim. My dzieci mieliśmy ferie na pociechę, dorośli niestety wracali szybko do codzienności.

Boże Narodzenie to również styczniowe „choinki zakładowe”, w Mamy w pracy, u Taty w pracy. Był Mikołaj, albo Dziadek Mróz, była muzyka, paczki ze słodyczami. Trzeba się było do tych uroczystości odpowiednio przygotować, czyli nauczyć jakiegoś niezbyt długiego wierszyka i potem wyrecytować publicznie, pod groźbą nieotrzymania prezentu. Bardzo te recytacje przeżywałam, ale poddawałam się i robiłam, czego ode mnie oczekiwano. Imponował mi mój młodszy brat. W wieku przedszkolnym miał naturę gwiazdora i świetnie wypadał w tego typu publicznych wystąpieniach.

Było też świętowanie w przedszkolu i w szkole. Ale i tak najważniejsze były te prawdziwe święta, domowe.

Ewa Stanisławiak

 

***

Zobacz także:

Udostępnij to: