Miasto Sieradz / Wspomnienia Sybiraczki p. Cecylii Filipczak z d. Kutek, mieszkanki Pragi

Miasto Sieradz / 2012 – Odsłonięcie pomnika poświęconego „Pamięci Zesłańców Sybiru”
5 października 2018
Cmentarz Parafialny w Sieradzu zał. 1823 r.
5 października 2018
Udostępnij to:

Sieradz, 15 października 2016

W dzielnicy Sieradz-Praga mieszkam już od ponad trzydziestu lat, a mimo to wciąż nie wiem o niej wszystkiego, zwłaszcza jeśli mowa o ludziach, którzy ją zamieszkują, nierzadko skrywając dramatyczne wspomnienia z przeszłości. Do takich osób zalicza się p. Cecylia Filipczak z d. Kutek, mieszkanka Pragi, z którą mam zaszczyt mieszkać na jednej ulicy. Chociaż dzieli nas zaledwie kilka domów i pani Cecylia figuruje na niejednej fotografii, na których uwieczniałem różne uroczystości, to długo nie wiedziałem, że jest Sybiraczką i że w dzieciństwie przeżyła prawdziwe piekło.

Przed domem p. Cecylii Filipczak, kiedy tylko nadejdzie wiosna i lato, jest bardzo kolorowo. Zdjęcie wykonane jeszcze przed rewitalizacją Pragi; fot. 17 czerwca 2008

Pani Cecylia Filipczak zmierzająca wraz ze swoją sąsiadką p. Reginą Perką do naszego krzyża znajdującego się na Rynku Praskim; fot. 11 maja 2015

Zimą 2012 roku, w domu p. Andrzeja Ruszkowskiego i w obecności p. Józefa Szubzdy (jak wiadomo, to dwaj wielcy sieradzcy regionaliści), rozmawialiśmy na temat nowego pomnika poświęconego Sieradzkim Sybirakom, na ulicy Rycerskiej. I wtedy pan Józef powiedział mi, że zna osobę, która mieszka na Pradze i jest Sybiraczką. A kiedy zapytałem, jak się ta osoba nazywa, otrzymałem odpowiedź, że pani Cecylia Filipczak. Byłem bardzo zdziwiony tą informacją, bo nieraz zdarzało mi się rozmawiać z panią Celiną, ale nigdy słowem nie wspomniała o swoim dzieciństwie, co pokazuje, jak skromnym i nie szukającym rozgłosu jest człowiekiem. Pan Józef Szubzda opowiedział mi o wspomnieniach, które na prośbę p. Cecylii zostały przez niego spisane, a następnie ułożone w formie opowiadania. Oczywiście zapytałem, czy mógłbym je pożyczyć do przeczytania na spokojnie w domu, i p. Józef się zgodził, prosząc, bym nigdzie tych wspomnień nie publikował, bo na to zgodę musi wyrazić p. Cecylia. Po powrocie do domu, natychmiast siadłem do lektury. Czytając, bardzo się wzruszyłem i uznałem, że należy zrobić wszystko, aby ten przekaz mógł być dostępny dla każdego, a szczególnie dla młodego pokolenia.

Po pewnym czasie odłożyłem tekst na półkę z postanowieniem zwrócenia się do p. Cecylii z prośbą o wyrażenie zgody na publikację jej bolesnych wspomnień z dzieciństwa. Kiedy latem tego roku spotkałem swoją sąsiadkę, zapytałem ją o zgodę na umieszczenie na mojej stronie internetowej jej wspomnień. Początkowo p. Cecylia była trochę przeciwna, mówiąc, że wystarczy, jeśli rodzina o wszystkim wie i że nie trzeba tych wspomnień zamieszczać w internecie. Jednak po wymianie zdań i perswazji p. Cecylia – ku mojej radości – wyraziła zgodę na upublicznienie swoich spisanych wspomnień.

Kilka dni temu odwiedziłem p. Józefa Szubzdę, który bardzo się ucieszył z mojej niezapowiedzianej wizyty. A jeszcze bardziej ucieszyła go wiadomość, że p. Cecylia zgodziła się na publikację wspomnień. Opowiedział mi, jak to w 2003 roku p. Cecylia Filipczak przychodziła do niego do domu, siadała wygodnie w fotelu i snuła opowieść o swoich przeżyciach z dzieciństwa, a p. Józef skrupulatnie wszystko notował. Na moje pytanie, w jaki sposób poznał p. Cecylię, odpowiedział, że ponieważ jego rodzina była związana z Sybirakami, był zapraszany na ich uroczystości i właśnie na jednym ze spotkań poznał p. Cecylię Filipczak. Po pewnym czasie poprosiła p. Józefa o spisanie jej przeżyć wojennych, które byłyby przeznaczone dla rodziny jako pamiątka. Pan Józef po spisaniu wspomnień p. Cecylii nadał całemu tekstowi formę opowiadania, które było wielokrotnie sprawdzane i autoryzowane przez bohaterki, Cecylię i Helenkę.

Pani Cecylia wraz ze swoimi wnuczkami, Edytą i Iwoną, na uroczystości odsłonięcia pomnika poświęconego Sieradzkim Sybirakom; fot. 17 września 2012

Pani Cecylia brała również udział w uroczystym odsłonięciu i poświęceniu tablicy pamiątkowej ks. prałata Czesława Rawskiego, Sybiraka, proboszcza sieradzkiej kolegiaty w latach 1998–2006; fot. 17 września 2011

Pani Cecylia Filipczak przed pomnikiem marszałka Józefa Piłsudskiego z okazji Dnia Sybiraka; fot. 17 września 2011

Dzisiaj pragnę z całego serca podziękować p. Cecylii Filipczak za to, że wyraziła zgodę na publikację tekstu, dzięki czemu o jej historii, będącej jednocześnie historią wielu milionów Polaków podczas ostatniej wojny, dowiedzą się nie tylko najbliżsi, ale wielu sieradzan, starszych i młodszych, mieszkających w Polsce czy za granicą. Dziękuję również p. Józefowi Szubździe za serdeczną życzliwość, jaką okazał p. Cecylii, bowiem bez jego wysiłku wspomnienia te nie zostałyby utrwalone.

Kiedy czytam tego rodzaju publikacje, ukazujące dramaty ludzi, którzy przeżyli wojnę, mimo woli myślę, jak bardzo nie doceniamy warunków naszego życia i jak rzadko okazujemy wdzięczność Panu Bogu, że przyszło nam żyć w innych, lepszych, bezpieczniejszych czasach. A mimo wszystko ciągle narzekamy.

Podczas lektury Pani wspomnień, Pani Cecylio, bardzo ujął mnie moment, kiedy umiera Pani mama, uroniłem łzy, kiedy przeczytałem:

Mama odeszła cicho i samotnie, patrząc na bawiące się córki. Bez słowa, bez jęku. Ile bolesnej troski może zawierać ostatnie spojrzenie matki? Sąsiadka przyprowadziła dwóch starych Kazachów. Julię położono na wozie, na desce przykrytej wiązką trzcin. Czarny wół zaciągnął rozklekotany pojazd na wzgórze, za którym skrył się mąż zmarłej, odchodząc na wojnę. Wykopano dół i położono w nim Julię bez trumny. Przykryto naręczem trzcin. Helenka zdjęła z siebie kufajkę przywiezioną spod Archangielska i przykryła głowę matki, by piasek nie nasypał się do oczu. Zakopano Julię w kazachskiej ziemi.

Dobry Boże, dziękuję Ci za kochającą Mamę, Tatę, za mojego Brata i jego rodzinę, za ich obecność w moim życiu. Dziękuję za Dziadków, którzy byli przy mnie, kiedy wzrastałem. Dziękuję za pracę, za dach nad głową, za to, że nie muszę się tułać po świecie za chlebem, a szczególnie dziękuję Ci, Panie, za zdrowie, którym wciąż się mogę cieszyć. Dziękuję, Boże za nasze ukochane Dzieci, którymi nas obdarowałeś. Miej, Panie, nas żyjących w swojej stałej opiece, a tym wszystkim, którym przyszło żyć w gorszym czasie, którzy polegli na frontach wojennych, w obozach koncentracyjnych i obozach pracy, na tułaczce i poniewierce, daj życie wieczne, zaś ich najbliższym ukojenie!

Łukasz Piotrowski

 

***

Kilka fotografii z zesłania na Sybir znalezionych w internecie

22.11.1940, Polscy zesłańcy, okolice Swierdłowska, ZSRR. Grupa kobiet pracujących przy wyrębie lasu. Na odwrocie podpis: „Pamiątka z Uralu. Świerdłowsk”. Foto: NN, zbiory Ośrodka KARTA, udostępniła Halina Karny

Na zdjęciu polskie dzieci w czasie wywózki na Sybir; Basia i Farynka Sgrunowskie (1942)

Praca w tajdze – przygotowanie drewna do spławu

Sowieccy żołnierze zabierający Polaków do syberyjskich obozów pracy. Autor rysunku nieznany.

Więźniarki Gułagu. Musiały się mierzyć z głodem, zimnem i złymi warunkami. Wielu z nich nie udało się przeżyć.

 

***

 

Wspomnienia Sybiraczki

CHLEB

dzieciństwo Helenki i Cecylii Kutek

Opracował Józef Szubzda
Sieradz 2003

 

Wieś opatulona śniegiem leżała cicho na równinie. Spała zimowym snem. W skamieniałych konarach drzew wiatr wygwizdywał ponure melodie, jęczał złowieszcze wróżby. Czasem rzucał w zasnute zamrozem okno garść wydartego z zaspy śniegu, zakotłował w zacisznym kątku między stajnią i oborą. Przycichał i od nowa rozpoczynał lodowe igraszki.

Bełzłów nocą z 9 na 10 lutego 1940 roku sprawiał wrażenie wymarłego osiedla, zagubionego wśród wołyńskich pól. Po wojnie z bolszewikami osada się rozrosła, wypiękniała. W sąsiedztwie starych chatynek wyrosły nowe domki osadników wojskowych i ludzi, którzy przybywali z przeludnionych podkarpackich wiosek. Józef Kutek po powrocie z wojny nie bawił długo w przysiółku pod Bochnią. Sprzedał skromną ojcowiznę, kupił większy kawałek dobrej, żyznej ziemi i z młodą żoną osiadł w Bełzłowie. Wraz z nimi przybyły rodziny brata i siostry. Wszyscy młodzi, pełni sił i nadziei budowali domostwa, zasiewali ziemię. Często radość opromieniała ich twarze, a słońce złociło główki dzieci, które w Bełzłowie przyszły na świat. We wsi mieszkali Polacy, niektórzy od wielu pokoleń, inni powojenni, nowi. W zgodzie tworzyli jedną gromadę, pomagali sobie budować zagrody, wspierali się w niedoli. Każdemu ziemia dawała kawałek chleba, każdemu słońce jednakowo świeciło, a deszcz co jakiś czas podlewał wszystkie pola. Zagrzebani w swoich małych domach i codziennych sprawach, w cichym życiu, nie szukali szczęścia w odległych miastach, w wojewódzkim Tarnopolu czy w tętniącym pracą Lwowie. Ich świat opierał się o czarną ziemię i wznosił do błękitnego nieba. Wypełniała go przestrzeń, piękno i trud przyziemnej krzątaniny.

Wychowankowie Domu dziecka w Mojun Kum, Kazachstan, marzec 1945. Zaznaczona na zdjęciu czerwonym kółeczkiem Cecylia Kutek.

Józef Kutek kończył stawiać drugi dom w Bełzłowie, większy, okazalszy. Zamierzał zamieszkać w nim na wiosnę. Ludzie budowali się w sąsiednim Ochladowie i Straszowie. W Dmytrowie wznoszono kościół, by skrócić drogę do świątyni. Oddalony o 9 km parafialny Chłojów nie zachęcał do długich niedzielnych podróży. Goiły się rany zadane przez światową wojnę i zmagania polsko-bolszewickie. Życie pulsowało twórczym wysiłkiem.

Spokój zburzyła wojna. Na polnych drogach zadudniły tankietki. Nad głowami pojawiły się pokraczne samoloty siejące ogień i śmierć. Przyszła nowa władza. Dowódca Ukraińskiego Frontu Wojennego Komandarm I rangi S. Timoszenko powołał w województwie tarnopolskim Tymczasowy Zarząd Obwodowy w składzie Ł.S. Hryszczuk, W.M. Jagienko, K.P. Żuk, O.A. Wady. Sowieccy komisarze w postanowieniu-odezwie zwrócili się do Wołyniaków:

… Nad naszymi ziemiami … wzeszła jasna zorza nowego życia … Niezwyciężona Czerwona Armia przyniosła narodom Zachodniej Ukrainy … dawno upragnioną wolność, braterstwo i przyjaźń … Otwarto przed nami świetlaną drogę do szczęśliwego, kwitnącego i radosnego życia, gdzie nie ma ani strasznego widma głodu, ani poniżeń, ani cierpień i bezrobocia, ani wreszcie niedoli i mąk … Pod kierownictwem Komunistycznej Partii Bolszewików, pod przewodnictwem mądrego wodza narodów, wielkiego ojca i przyjaciela pracujących całego świata towarzysza Stalina pójdziemy naprzód ku wyżynom ludzkiego szczęścia.

Józef nie czytał „Czerwonego Sztandaru”, dlatego nie wiedział, że w świetle jasnej zorzy zmierza ku wyżynom szczęścia. Martwił się o swoją gromadkę, która śmiechem i płaczem wypełniała ściany domu. Z troską spoglądał na pięcioro jasnowłosych maluchów. Najstarsza Helenka miała osiem lat, Celinka sześć, Stefek trzy i pół, Franuś dwa, a urodzony w przededniu wojny Stasio nie ukończył roku. Jaki los je czeka? Jak osłonić je przed złą dolą? Tajona zgryzota wracała natarczywie, rano i wieczorem, nawet teraz, w czasie obiadu, gdy patrzył na córki, które z apetytem pałaszowały kapuśniak.

– Po obiedzie przynieś mąkę i dzieżę – odezwała się żona, podchodząc do stołu z Frankiem na ręku. – Muszę dziś rozczynić ciasto.

– To już skończył się chleb?

– Kończycie ostatni bochenek.

– Jutro będzie świeży – ucieszyła się Helenka.

– Ja lubię chrupać osuszek – zawołała Celinka.

– Ba. Kto nie lubi!

Dzieżę ustawiono w kuchni, niedaleko pieca, nakryto ciepłym kożuchem i burką, by dojrzał rozczyn, by ciasto wyrosło, które potem zamieni się w piecu w pulchne, pachnące żytem bochny chleba.

Zimowa noc zapadła wcześnie. Nie siedzieli długo przy kopcącej lampie. Oszczędzali naftę, której wciąż brakowało w sowieckiej kooperatywie. Przed świtaniem wszystkich obudził łomot do drzwi. Ktoś w nie walił i kopał butem. Psy w całej wsi wściekle ujadały. Józef błyskawicznie włożył spodnie i buty.

– Widczyniaj! Widczyniaj! – krzyczał zły głos za drzwiami.

Otworzył drzwi z mieszkania do sieni. Powiało zimnem.

– Zaraz. Za chwilę!

Spojrzał na żonę. Julia ubierała się pośpiesznie. Z rozszerzonych oczu wyzierała trwoga.

– O, Boże, Boże… – szeptały zbielałe wargi.

Przerażone dzieci zaczęły płakać.

– Widczyniaj!

Józef odsunął rygiel. Przez uchylone drzwi zawiały i uderzyły w twarz ostre śnieżynki. Do mieszkania weszło trzech ludzi.

– Józef Kutek?

– Tak, to ja.

– Za pół godziny wyjeżdżacie. Ubierać się.

– Jak to?

– Cała rodzina. Wszyscy. Zabrać na drogę tylko niezbędne rzeczy.

– W pół godziny?

– A szczo ja kazaw? Ty, Witia, dopilnujesz, żeby nikt nie uciekł. Kiedy treba, strelaj!

– A kto ma uciekać, te gołe dzieciaki?

– Małczy! – warknął obcy z nagłą irytacją. – A to baczysz: rozstrił! – pogroził pięścią.

Dwaj mężczyźni wyszli, nie zamykając drzwi. Sołdat z karabinem stanął u progu. Jasny bagnet sterczał jak suchy badyl, połyskiwał na tle ciemnego szynelu. Józef zatrzasnął drzwi, z których wiał ziąb na nieubrane dzieci.

– Zajmij się chłopcami! – zwrócił się do żony. – A wy nie płaczcie, ubierajcie się szybko w ciepłe palta. Pojedziemy daleko.

Rozesłał na podłodze płachtę. Z szafy wyleciały na stertę sukienki i ubranka. Zawiązał sznurem pierzyny i poduszki w olbrzymi tobół. Do skotłowanej pościeli wsunął stojące pod łóżkiem buty. Wybiegając na dwór po worki, zorientował się, że nie tylko do jego domu zawitali zbójeccy goście. U sąsiadów panował podobny rwetes. Enkawudyści zaczęli od pierwszej zagrody na skraju wsi i kierując się wykazem, zachodzili do wcześniej wybranych domów. Zostawiali w nich po jednym sołdacie, który pilnował wysiedleńców. Stróż chodził za Józefem krok w krok. „Gdyby przyszli tylko po mnie, mógłbym spróbować ucieczki”, pomyślał. Zabudowania wiejskie zajmowały jedną stronę drogi. Po drugiej, oddalony o sto metrów od domostw, dębowy las stanowił dogodną kryjówkę. „Nie, nie zostawię ich samych. Pojedziemy razem”.

Przed chałupami, z których wyrzucano całe rodziny, stały sanie Ukraińców z sąsiednich wiosek. Po godzinie uformowała się kolumna wyjeżdżająca w ciemną, chłodną dal.

– A co z koniem, krowami, dobytkiem?

– Ne tarapiś. To nie twoje zmartwienie. Bydło nie zdechnie. My się tym zajmiemy.

– Wy? Ależ to moje!

– Było! Tobie teraz niepotrzebne. Ne tarapis’.

– Jak to niepotrzebne?

– Ne breszy! – rozłościł się sołdat. – Oj, ubyty tebe treba jak sobaku. Uuh, Lach.

Kilka domów dalej przed domem stała Maria Prus, siostra Józefa. Jej rodziny nie wywożono.

– Marysiu, zostawiłam nieupieczony chleb! – krzyknęła Julia. – Stoi w dzieży.

– Ojej! Wy bez chleba!

Skoczyła do domu. Dogoniła sanie i wrzuciła bochenek zabrany ze stołu.

Wyjechali ze wsi. Żegnała ich słomiana wiecha na kiju, którą wetknął w płot nadzorca deportacji. Informowała o opuszczeniu zagrody. Sanie sunęły jedne za drugimi, łańcuch dwudziestowiecznych kibitek. Obok woźnicy, odwrócony plecami do kierunku jazdy, siedział enkawudysta. Między kolanami ustawił karabin z podniesionym bagnetem. Tępo patrzył na stłoczoną obok matki gromadę dzieci. Maleństwa okutane chustami początkowo pochlipywały, potem ucichły. Tylko Stefek nie mógł się uspokoić. Jego drobne plecy wstrząsało konwulsyjne łkanie.

Rozwidniło się, gdy wjechali do Dmytrowa. Ludzie zza płotów w milczeniu obserwowali wygnańczy kondukt. Kilka kobiet zapłakało. Chrzęst śniegu pod płozami przepłynął przez wieś.

Celinka myślała o chlebie. Lubiła patrzeć na ręce matki, które zanurzały się po łokcie w cieście, ugniatały, miesiły, urabiały je z mąką. Ciasto ciągnęło się, zespalało ręce z dzieżą. A potem, kiedy z pieca usunięto żarzące się węgle, by zrobić miejsce dla uformowanych bochenków, Celinka paluszkiem rysowała na cieście znak krzyża i czekała cierpliwie, aż chleb się upiecze. Wyjęte z pieca bochny wypełniały dom wonią letniego, słonecznego dnia. Dziś mama chleba nie upiecze, ale może jutro albo pojutrze.

Sanie sunęły wolno. Milczące pola trwały w bezruchu, zakrzepłe, przywalone białym całunem. Nad nimi wisiało ciężkie, stalowe niebo.

Karawana wysiedleńców dotarła do stacji kolejowej w Chołojowie. Wyładowano ludzi w zaspy śnieżne, tak jak wyrzuca się z sań przywiezione z lasu gałęzie. Na bocznicy stał pociąg towarowy. W skrzynie wagonów, pomiędzy zapaskudzone dechy, wpychano całe rodziny. Znów odezwał się płacz dzieci. Wtórowały mu przekleństwa enkawudystów. Żołdacy rykiem i kolbami karabinów przyśpieszali załadunek. Chcieli jak najprędzej zjeść śniadania w ciepłych domach. Cała organizacja załadowania pociągu polegała na wrzaskach i wymysłach. Starano się jak najwięcej osób wtłoczyć do wagonu.

Pomagając sobie wzajemnie, Józef z bratem Władysławem umieścili rodziny i skromny dobytek w jednym końcu wagonu. Rodzina Władka składała się z żony Anieli i czwórki dzieci. Miecio, Paulina, Edzio i Kazio byli rówieśnikami dzieci Józefa.

Byli głodni. Dopiero w brudnym wnętrzu wagonu mogli zjeść chleb, który do sań wrzuciła Maria. Ależ smakował. Skupili się w kącie. Wzajemna bliskość rozgrzewała, uspokajała, rodziła poczucie bezpieczeństwa. Mogli półgłosem rozmawiać z towarzyszami niedoli.

– I co dalej?

– Pojedziemy. Nie będzie to krótka podróż.

– A dokąd?

– Podobno do Polski.

– Do Polski? Skąd wiesz?

– Tak mówili sołdaci.

– Że co?

– Wy zdies’ ne nużny. Wy pojedete tam hde żywut Lachy, w waszu stranu.

– Przecież mieszkamy w Polsce, a oni nas wywożą do Polski. Gdzie tu sens?

– Tu teraz Zapadna Ukraina.

– To gdzie Polska?

– Zapytaj enkawudystę. On ci wytłumaczy.

– Dlaczego akurat nas?

– Mieliśmy nowe domy, nowe zabudowania, niezłe konie i bydło.

– Mieliśmy, to znaczy, że…

– To znaczy, że powinieneś o tym przestać myśleć.

– Tyle harówki na darmo.

– Nie żałuj dla wolnej, sowieckiej Ukrainy.

– Sowiecka ona będzie, ale czy wolna?

– Nie pozwolono się spakować, byśmy zostawili jak najwięcej rzeczy w domach dla nowych właścicieli.

– Jeszcze raz wam mówię. Nie myślcie o domach w Bełzłowie. Najważniejsze są nasze głowy. Trzeba przeżyć tę wolność.

– A ty, Józef, nie zapominaj, że byłeś w wojsku u Piłsudskiego. Walczyłeś ze Związkiem Sowieckim. Strzelałeś do krasnoarmiejców.

– Gdyby o tym wiedzieli, nie siedziałbym teraz z wami w tym „eleganckim” wagonie.

– Tonkij namiok na tołstoje obstojatielstwo.

– Tylko Marysia miała szczęście.

– Może miała, a może nie. Niewiadomo. Tyle że dziś będzie mogła jeszcze zasnąć we własnym łóżku.

Pociąg stał trzy dnia na bocznicy. Dowożono ludzi z innych wiosek radziechowskiego powiatu. Józef i Władysław rozłożyli burki, palta i umościli pościel, na której ułożono dzieci. Mimo mrozu maleństwa spały mocno, jak zwinięte w kłębuszki bezbronne kocięta.

*

Tymczasem Maria Prus, siostra Józefa i Władysława, nie próżnowała. Zanim w zagrodzie brata pojawili się Ukraińcy, wraz z mężem wyprowadziła z chlewa najbardziej utuczonego warchlaka. Zaszlachtowali wieprza, upiekli chleb i zebrane produkty spożywcze przemycili do wagonu. Dla zatrzymanych rodzin prowiant stanowił nieocenione bogactwo, dawał szanse przetrwania. Ukraińcy nie szafowali żywnością. Kwit potwierdzający dostarczenie do młyna na przemiał 100 kg zboża wymieniali na bochenek chleba. Świetny interes.

Rankiem trzynastego lutego zasyczał parowóz. Pociąg ruszył. Para buchała z komina białym obłokiem. Julia przeżegnała się, a za nią wszyscy zrobili znak krzyża. Aniela zaczęła półgłosem:

– Ojcze nasz… – Stuk kuk, stuk kuk, odpowiedziały koła pociągu. – Który jesteś w niebie… – ciągnęła Julia, a za nią mężczyźni i dzieci. – Stuk kuk, stuk kuk, dopowiadały koła.

Modlitwa, początkowo cicha, nabrała mocy, stała się rytmiczna, mierzona taktem wydzwanianym przez koła. W przestrzeń uniosło się błagalne:

– Chleba naszego powszedniego… – Stuk kuk, stuk kuk. – Ale nas zbaw… – Stuk kuk, stuk kuk…

Pociąg ciemną bruzdą przecinał śnieżną płaszczyznę. Koła jednostajnie wystukiwały przepowiednię ludzkiego przeznaczenia.

… Stuk kuk… ka-ła-kol-czyk ad-na-zwucz-nyj … stuk kuk…

… Stuk kuk… ka-ła-kol-czyk ad-na-zwucz-nyj … stuk kuk…

Po pewnym czasie z przerażeniem stwierdzili, że zostali okłamani przez enkawudystów. Przez szczeliny w ścianach zaryglowanego wagonu obserwowali okolicę. Nie wieziono ich na zachód, lecz w przeciwnym kierunku. Według przewidywań deportowanych, pociąg powinien przejechać przez Kamionkę Strumiłową i Lwów, tymczasem minęli powiatowy Radziechów, następnie Stojanów i nadal podążali na północny wschód. Dokąd? Gdzie ich wiozą? Łatwo rozszyfrowali intencję kłamstwa. Ukraińcy próbowali zapobiec ucieczkom. Nikt nie ratuje się, pędząc w paszczę wroga. Podsunęli myśl bliską wysiedleńcom. Wyjazd w rodzinne strony nie przerażał, nie pobudzał do przeciwdziałania. Ordynarne kłamstwo zniewalało, sączyło w dusze bezsilną złość i niemoc.

Podróż ciągnęła się tygodniami w głodzie i chłodzie, w bezruchu skurczonych mięśni i smrodzie ekskrementów. Jedyną gorącą strawę stanowił kipiatok – woda zagotowana w lokomotywie.

Po wielu dniach dotarli na miejsce przeznaczenia, na daleką północ. Posiołok Permagoria, położony w pobliżu Archangielska nad potężną Dźwiną, powitał białymi nocami i siarczystym mrozem. Zamieszkali w drewnianym baraku. Dwie rodziny zajęły pomieszczenie o powierzchni ok. 18 metrów kwadratowych. Po jednej stronie stała prycza, na której ulokowała się sześcioosobowa rodzina Władysława, a przy drugiej ścianie prycza dla rodziny Józefa. Razem trzynaścioro osób. Nary dzielił metr wolnej przestrzeni. W porównaniu z wagonem izba wydawała się luźna i przestronna.

Przyjechali na lodowe odludzie do pracy. Wycinano odwieczną, wspaniałą tajgę i wywożono kłody do brzegu Dźwiny, która niosła je potem do morza, do portu w Archangielsku. Ciężka harówka, wykonywana bez maszyn, prymitywnie. Godzinami, jednostajnym ruchem przeciąganej piły starano się wyrabiać nieosiągalną, chlebową normę.

Do galerniczej pracy zaprzęgnięto rodziny deportowane z zajętych w 1939 roku ziem polskich, rodziny osadników wojskowych, bogatszych chłopów, „bieżeńców” z Polski centralnej, księży i ich rodziców, nauczycieli, inteligencję, służbę leśną, wszystkich, którzy mogli stać się wrogami socjalizmu, patriotów gotowych organizować ruch oporu i walczyć o niepodległą Polskę. Stworzono im warunki umożliwiające szybką i tanią śmierć w pracy dla Związku Sowieckiego, dla komunistycznego imperium. System eksterminacyjny obejmował wielopokoleniowe rodziny – dorosłych, starców i niemowlęta, które nie rozumiały nic poza słowami „mama” i „tata”, które nie nauczyły się nienawiści. Przestępstwo tkwiło w słowach: „Polka”, „Polak”. Napiętnowani tą nazwą, zasługiwali na najwyższy wymiar kary – powolne konanie z głodu w podbiegunowej, śnieżnej pustyni.

Rodziny Kutków, podobnie jak tysiące innych, skazano na śmierć. Praca trwała nieprzerwanie od świtu do zmroku. Nie znano niedziel ani urlopów. Odliczanie dni tygodnia stało się zbędne. Siekiera, piła i drąg zrosły się z ręką w codziennej harówce. Odpoczywano jedynie w te dni, gdy temperatura spadła poniżej -40°C.

*

Nadchodziła wyczekiwana wiosna. Słońce wzmacniało organizm, ale pojawiły się inne dolegliwości. Z błot i kałuż wyroiły się chmury komarów atakujące wszystkie żywe stworzenia. Oblepiały każdą odsłoniętą część ciała, dając się we znaki szczególnie dzieciom, które szukały sił na świeżym powietrzu. Drapanie swędzących, pokrytych czerwonymi bąblami rąk, nóg i twarzy nie przynosiło ulgi. Ucieczka do domu nie miała sensu. W ścianach, podłodze, odzieży mrowiły się pchły i wszy. W warkoczach tataraku i mchu, które uszczelniały ścienne belki, gnieździły się pluskwy, atakujące nocami bezbronne ciała. Codzienna walka z insektami toczona przy pomocy wrzątku, jedynego środka higieny osobistej wysiedleńców, przynosiła krótkie chwile wytchnienia. Insekty górowały nad człowiekiem, żywiły się jego krwią.

Dzieci, pozbawione właściwego pokarmu, obumierały na oczach zrozpaczonych rodziców. Pierwszy w mrok śmierci pogrążył się najstarszy z chłopców, czteroletni Stefek. Wczesną wiosną nie podniósł się o własnych siłach z pryczy. W boku zbierała się woda. W posiołku nie było ani lekarza, ani lekarstw. Chłopiec gasł powoli, stopniowo. Jadł coraz mniej, chociaż matka oddawała mu cały swój pokarm. Czarny, zbrylony chleb nie dawał sił. Stefek spał coraz dłużej. Prześwitujące przez skórę żebra poruszały się wolniej, usta z wysiłkiem łapały powietrze. Być może pod zamkniętymi powiekami kryła się zieleń bełzłowskiej łąki, ozłoconej wiosennym słońcem. Oczu nie otwierał nawet wtedy, gdy klęcząca u pryczy matka ze szlochem powtarzała jego imię. Modliła się i rozpaczała nocą i dniem. Duch Stefka uleciał niepostrzeżenie z przezroczystego ciała.

Józef nie poszedł do pracy następnego dnia. Z surowych desek zbił małą trumnę, pożyczył w posiołku wóz i sam ze zwłokami najstarszego syna pojechał na odległy cmentarz. Na desce stanowiącej jedyne wyposażenie wozu ustawił trumienkę. Przytrzymywał ją jedną ręką, drugą prowadził konia. W czasie przeprawy przez strumień mały syberyjski konik wpadł do wyrwy, a wezbrana woda zmyła trumnę z wozu. Lekka skrzynka popłynęła unoszona wartkim prądem. Ojciec z trudem wyłowił ją z lodowatych, mętnych wirów, zawiózł na miejsce wiecznego spoczynku w grobie, który wykuł łomem w skamieniałej ziemi.

Po Stefku umierali kolejni chłopcy – Stasio i Franuś – dzieci Józefa i Julii oraz Kazio – syn Władysława i Anieli Kutków. Spoczęli w surowej ziemi na skraju majestatycznej tajgi, szumiącej żałobną rapsodię nad niewinnymi ofiarami czerwonej tyranii. Ich miejsce w sercach matek zajął głęboki ból, równy miłości, jaką darzyły dzieci za życia.

Pierwszej polarnej wiosny śmierć zbierała wśród wysiedleńców obfite żniwo. Lato przyniosło szansę przetrwania. W bezkresnych lasach pojawiły się tysiące grzybów i krocie jagód. Koralowe borówki przyciągały krasą i słodyczą. Grube jagody i podobne do agrestu, czerwonawe klukwy leczyły żołądek i odżywiały organizm. Robiono zapasy na zimę z suszonych grzybów i leśnego runa. Stanowiły wzmacniający posiłek, chociaż brak chleba, tłuszczu i nabiału powodował uczucie ciągłego głodu.

Obowiązki zaopatrzeniowca pełniła dziewięcioletnia Helenka. Wiele godzin spędzała w kolejkach przed sklepem, gdzie od czasu do czasu można było kupić nieco ciemnego oleju, owsianej kaszy i bochenek gliniastego, ciężkiego chleba. Żeby zdobyć pieniądze na pokarm, matka sprzedała sowieckiemu dozorcy bieliznę pościelową, świąteczne sukienki swoje i dziewczynek. Zaczęła chodzić do pracy, ale jej siły były zbyt kruche, by przez wiele godzin ciąć kłody. Praca zabijała. Po kilkudniowej harówce bezsilna nie była w stanie podnieść się z pryczy. Brak witamin w pokarmie spowodował kurzą ślepotę u Józefa.

*

Nadeszła sroga zima z roku 1940 na 1941. Potężne zamiecie zasypywały drogi. Wiatry uformowały głębokie zaspy przy ścianach baraku. Mróz skuł wody. Po zamarzniętej Dźwinie ciężkie traktory ciągnęły drewniane kloce do Archangielska. Zasypiali przy wtórze ponurego wycia wilków, których zgłodniałe stada podchodziły do ludzkich siedzib. Umieranie w taki czas stawało się koszmarem dla osób pozostałych przy życiu. W skamieniałej ziemi nie sposób było wykopać grobu. Rodzice drążyli w zlodowaciałym śniegu tunele, do których wstawiali trumienki ze zwłokami dzieci, odkładając pogrzeb do wiosny. Chybione zamysły. Zgłodniałe wilki przekreślały plan pochówku. Dni kolejnych miesięcy wlokły się beznadziejnym, jednostajnym rytmem. Odmierzały go mordęgi komarów, jesienne strugi deszczu, poświst zimowych wichrów i kopczyki mogił na cmentarzu.

*

Minął kolejny głodny rok. I nagle w końcu sierpnia 1942 roku nadleciało słowo „dagawor”, układ. Dagawor – mówili coraz głośniej ludzie, z trudem spychający okrąglaki w nurty Dźwiny. Dagawor – powtarzały dziecięce szkielety, nie rozumiejąc, co oznacza to słowo. Dagawor … dagawor – szumiało w tajdze.

„Dagawor” Sikorskiego ze Stalinem przywracał do życia tysiące ludzi zakutych w jarzmo śmiertelnej niewoli. Zaczęli marzyć o wolności. Wychudłym cieniom zagrzebanym w dziewiczych borach, w więziennych kazamatach, łagrach i kołchozach zajaśniała iskierka nadziei. Mogli opuścić tajgę i zapluskwione baraki. Mogli, ale nie wszyscy. Umowa rządowa nie zmieniała sytuacji w licznych posiołkach. Lokalne władze niechętnie pozbywały się ludzi pracujących za darmo. Plany gospodarcze należało wykonać bez względu na sytuację międzynarodową. Plan decydował o losach człowieka.

Kutkowi dopisało szczęście. Może je matki wymodliły w mrocznym baraku, może wypłakały głodne dzieci. Władza radziecka zezwoliła obu rodzinom opuścić posiołok. Ruszyli gromadą na południe jak ptaki, które nie znają adresu, ale wiedzione odwiecznym instynktem podążają do skrawka gościnnej ziemi. We wrześniu 1942 roku opuścili lasy nad Dźwiną. Podróż ciągnęła się tygodniami. Starali się dotrzeć na teren formowania się polskiej armii, w rejon Kujbyszewa, Buzułuku, Uralska. W tym samym kierunku podążały tysiące polskich wygnańców.

Pociąg wlókł się, czasami zatrzymywał na stacji lub w szczerym polu. Ludzie wybiegali z wagonów w poszukiwaniu pokarmu. Na kołchozowych polach, dzięki planowej socjalistycznej gospodarce, znajdowano ziemniaki nie tylko w październiku. Karmiły one zwierzęta i wychodźców jeszcze w grudniu. Opuszczenie pociągu nie należało do rzeczy bezpiecznych. Sowieckie „pojezdy” kursowały według wojennego rozkładu jazdy. Nikt nie wiedział, kiedy pociąg ruszy, gdzie i jak długo będzie stał. W czasie postoju starano się kupić lub uzbierać produkty spożywcze i ugotować na ogniu rozpalonym obok torów. Gdy w czasie gotowania pociąg ruszał, najrozsądniej było wskoczyć do wagonu bez oglądania się za posiłkiem.

Kutkowie dotarli nad Morze Kaspijskie, skąd władze radzieckie przewiozły ich do kołchozu Krasnaja Zoria w powiecie Merke w Kazachstanie. Kołchoz leżał między Taszkientem a Ałma Atą. Pracowali w nim ludzie różnych narodowości: Kazachowie, Czeczeni, Uzbecy, Rosjanie. Zapewnienie mieszkań nowo przybyłym nie przysporzyło władzy sowieckiej kłopotów. Właścicielkę domku o dwóch pomieszczeniach, pomimo jej protestów, wyrzucono do jurty. Jedno pomieszczenie otrzymała rodzina żydowska, drugie – obie rodziny Kutków. Żydzi krótko przebywali w kołchozie. Dzięki koligacjom otrzymali lepszą pracę w powiatowym miasteczku. Kazachowie mogli wrócić do izby we własnej lepiance.

Kutków skierowano do pracy w kołchozie. Dzieci rozpoczęły naukę w rosyjskiej szkole. Pod opieką młodej nauczycielki zdobywała wiedzę kopa dzieci. Większość z nich nie rozumiała „uroków”, czyli lekcji.

– Celinaczka, idi w szkołu! – nawoływała wychowawczyni, chociaż Celinaczka wolała bawić się ze skośnooką Czarkol, córką gospodyni.

W kołchozie hodowano krowy i owce, na polach uprawiano arbuzy i melony oraz buraki i pszenicę. Roboty dla mężczyzn i kobiet było dużo, m.in. dlatego, że nikt się do niej nie przykładał. Wynędzniali, wyeksploatowani, ciągle głodni ludzie w systemie pańszczyźnianym budowali ustrój socjalistyczny. Trzeba mieć dużo dziecięcej wyobraźni, by w reżimie, którym raczyła dyktatura proletariatu, zobaczyć „świetlaną drogę do szczęśliwego, kwitnącego i radosnego życia…”.

Jesienią 1943 roku obaj bracia Józef i Władysław otrzymali „powiestki” i pomaszerowali do wojska. W dniu 19 października wcielono ich do 4 pułku piechoty wchodzącego w skład 2 Dywizji Piechoty im. Jana Henryka Dąbrowskiego w Sielcach nad Oką. Od decyzji określonej w „powiestce” nie było ani odwołania, ani ucieczki. Bracia podążyli na front, który jak nienasycona, wielogłowa hydra wchłaniał tysiące istnień ludzkich. Odeszli w tym samym dniu. Żony i dzieci patrzyły za nimi, gdy oddalali się, podchodzili pod szczyt wzniesienia leżącego na północ od kołchozowych zabudowań. Skryli się za nim, jakby zapadli się pod ziemię. Czy wrócą? I jak żyć bez ojca?

W Kazachstanie życie zakwitało wiosną. Rzęsiste deszcze spłukały step z zimowego brudu. Kobierce kwiatów słały się najwspanialszymi wzorami. W towarzystwie piękna natury zjawiła się śmierć. W kołchozie wybuchła epidemia tyfusu i malarii. Aniela, żona Władysława, przez wiele dni zmagała się z tyfusem. Buchająca gorączką, nieprzytomna kobieta leżała w kącie lepianki. Na twarzy cierpienie wyżłobiło podłużne rysy zapełnione niebieskawym, nienaturalnym cieniem. Zaostrzony nos wyrastał z ciemnych oczodołów. Izbę wypełniał świszczący oddech, odgłos walki życia ze śmiercią. Ponieważ do Merke wysyłano traktor po olej napędowy, władze kołchozu postanowiły umieścić Anielę w szpitalu powiatowym. Na przyczepie obok beczek ułożono półprzytomną kobietę. Matce towarzyszył Miecio. W drodze cichym jękom akompaniowało dudnienie beczek, żałobny dzwon zesłańców. Męczarnie konającej matki zostawiły niezatarte piętno w duszy syna. Koniec podróży do Merke zbiegł się z kresem doczesnej wędrówki Anieli Kutek. Umęczona poniewierką, do cna wycieńczona kobieta uległa kostusze.

Zły los nie opuścił Kutków, nie poszedł sobie na wojnę. Po mobilizacji ojca Helenka i Celinka zauważyły, że coś się w mamie załamało. Stała się cichsza i smutniejsza. Obojętnie przyjmowała każde codzienne nieszczęście, przestała się martwić i narzekać. Nadal wykonywała te same prace w kołchozie i w domu, gotowała i prała, ale w każdym geście i ruchu, słowie i spojrzeniu tkwił beznadziejny smutek.

Marzec dobiegał końca. Dzień obudził się szarym świtem. Helenka i Celinka wstały i znalazły zajęcie w kącie lepianki. Matka leżała jeszcze na posłaniu, patrząc jednym okiem na dziewczynki.

– Mamuś, wstań – zachęcała Celinka. – Mamuś, wstań. Jestem głodna.

Prośba nie zawierała nic nowego. Celina była głodna od kilku lat.

– Mamuś, wstań. Mamuś…

Matka nadal spokojnie przyjmowała prośby dziecka, nie podnosząc się z legowiska. Patrzyła na bieganinę dziewczynek, nie wydając żadnych poleceń. Po kwadransie bezskutecznych próśb Celinka pożaliła się sąsiadce, która przechodziła obok lepianki. Sąsiadka weszła do izby, podeszła do matki i przygarnęła dzieci.

– Cicho, kochane. Mama nie żyje.

– Mamuś, mamuś. My głodne.

– Mamuś, a co z nami?

Nie było odpowiedzi. Mama odeszła cicho i samotnie, patrząc na bawiące się córki. Bez słowa, bez jęku. Ile bolesnej troski może zawierać ostatnie spojrzenie matki?

Sąsiadka przyprowadziła dwóch starych Kazachów. Julię położono na wozie, na desce przykrytej wiązką trzcin. Czarny wół zaciągnął rozklekotany pojazd na wzgórze, za którym skrył się mąż zmarłej, odchodząc na wojnę. Wykopano dół i położono w nim Julię bez trumny. Przykryto naręczem trzcin. Helenka zdjęła z siebie kufajkę przywiezioną spod Archangielska i przykryła głowę matki, by piasek nie nasypał się do oczu. Zakopano Julię w kazachskiej ziemi.

Nocą matka wróciła do córek. Stanęła obok posłania Celinki i powiedziała:

– Zabierzcie kufajkę! Dla mnie niepotrzebna. Wam się przyda. Kufajka jeszcze dobra. Można nią w nocy przykryć się. Zabierzcie kufajkę!

Z białego obłoku wyłoniła się mogiła przykryta kufajką.

– Mamuś, mamuś, wróć!

– Mamuś!

Julia przychodziła nocami i stale mówiła o watowanej kufajce z Permagorii.

W izbie mieszkała teraz piątka dzieci, coraz głodniejszych i słabszych. Nie miały do kogo kierować prośby o chleb, o kartofelek, o szmatkę, o cokolwiek. Włóczyły się między kołchozowymi zabudowaniami, wypatrując jedzenia. Pokarm zdobywały na stepie. Łąka karmiła lebiodą, szczawiem, trawą. Nie zawsze zdobywały dobre pożywienie.

Któregoś dnia Celinka schrupała wysoką bylinę, która w smaku przypominała marchew. W czasie jedzenia poczuła zawroty głowy, oczy zaszły mgłą. Z trudem dobrnęła do pobliskiego domu, część drogi pokonując na czworakach. Przez dzień leżała otumaniona, odurzona silnym narkotykiem. Miała szczęście, że nie przesadziła w objadaniu się zabójczym zielem.

Potem zachorował Edzio. Na stepie złapała go burza. Przemókł do suchej nitki, przeziębił się, zanim dowlókł się do domu. Nikt go w lepiance nie poczęstował gorącą herbatą, nie okrył ciepłą kołdrą. Leżał na glinianej podłodze na jakiejś skórze, grzejąc się własnym ciepłem. Rodzeństwo przykrywało go, czym mogło. Wieczorem temperatura wzrosła. Zapalenie płuc rozpaliło wątłe ciałko. Pojękiwał cicho, gdy wzmagał się kłujący ból w bokach. Temperatura gwałtownie rosła, to znów spadała. Śmiertelna huśtawka trwała dwa dni. Edzio okazał się za słaby na pokonanie choroby. Nieubłagana śmierć zabrała go do mamy. Wychudzone ciałko, przykryte trzciną, spoczęło w grobie na wzgórzu.

Pozostała czwórka nadal tułała się po kołchozie. Czasem Helence udało się zarobić coś do jedzenia za mielenie na żarnach. Jakąś pajdę chleba, kubek kwaśnego kumysu lub kawałek arbuza. Życzliwość biednych, prostych Kazachów była bezcennym skarbem dla polskich sierot.

Celinka i Miecio zaczęli polować na susliki. W stepowej trawie żyły setki małych zwierzątek. Biegały między kępkami bylin i żerowały. Czujnie nadsłuchiwały i rozglądały się dookoła. Siadając na tylnych łapkach, podnosiły pionowo tułów. Gdy zagrażało niebezpieczeństwo, głośno świstały i chroniły się w norkach. Dzieci wymyśliły skuteczny sposób łowienia płochliwych zwierzątek. Ostrożnie zbliżały się do pasących się suslików, wypatrując norek, do których się kryły. Miecio wlewał do dziury wodę, a Celinka z rozczapierzonymi palcami czatowała przy otworze. Gdy ratujący się przed utonięciem suslik wychylał głowę z nory, wpadał w ręce dziewczynki. Gotowali lub piekli upolowane zwierzątka, rozpalając na stepie w dali od zabudowań ognisko z krowiego łajna.

Rozzuchwaleni myśliwskimi sukcesami, dopuścili się przestępczego czynu. Udusili i zjedli kołchozowego psa, który uganiał się za nimi po osiedlu. Przyjacielską zażyłość, nadmierne zawierzenie głodomorom przypłacił życiem. Ucztowali całą gromadą, rozkoszując się wybornym mięsem. Dokładnie zatarli wszystkie ślady przestępstwa, jak wyrachowani profesjonaliści. Na powierzchni ziemi nie została żadna kosteczka, żaden choćby niejadalny

element psiego ciała. Pomimo perfekcyjnego zamaskowania czynu, drżeli na myśl, że sprawka zostanie wykryta. Psa szukano wszędzie w kołchozowych zabudowaniach, na polu, w stepie. Podejrzenia padły na dorosłych. Widząc zamieszanie, Celinka i Miecio dołączyli do poszukiwaczy. Stali się grzeczni i uczynni. Przesadna usłużność mogła przynieść niepożądane skutki, na szczęście coś mimochodem zbroili. Fakt ten definitywnie odwrócił podejrzenia od dzieci. Dorośli szybko zapomnieli o psie, ale u przestraszonych dziesięcioletnich myśliwych na zawsze pozostał uraz psychiczny. Nigdy więcej psów nie jadły.

W maju 1944 roku kołchozowe sieroty skierowano do sierocińca w Merke. W powiatowym miasteczku miały większą szansę przeżycia. Udały się piechotą całą gromadką, której przewodzili trzynastoletni Miecio Kutek i Bolek Żurawko, najstarsi, najbardziej doświadczeni i silni. Miecio znał drogę. Odbył ją na traktorze, towarzysząc umarłej matce. Pokonać musieli ponad 20 km, odległość zawrotną dla zagłodzonych dzieci. Wędrowali dwa dni, skubiąc po drodze stepowe rośliny. Najgorzej zniosła podróż Paulina Kutek. Spuchnięty z głodu szkielecik, z bólem bezsilnych nóg doczołgał się do celu wędrówki.

Władze nie zostawiły ich na ulicy. Sieroty przewieziono do Ałma Aty i zatrudniono w fabrykach. Chłopcy otrzymali pracę w cegielni, a dziewczęta trafiły do zakładu włókienniczego. W „chłopkopradielnoj” zaangażowano dziesięć sierot: Józię Zielińską, Emilkę Wandycz, Brońcię i Jasię Dziedzicówny, Paulinkę Kutek, Kazię Kuc, Wandę i Eugenię Makowskie. Na jeden „cech” przy „krutilnych Stankach” trafiła Gienia Jarosz i Helenka Kutek. Dziewczęta 11-13-letnie pracowały po 10 godzin na dobę. Wycieńczone organizmy szczególnie ciężko znosiły nocną zmianę, trwającą od godziny ósmej wieczór do ósmej następnego dnia. Czasem nad ranem zasypiały na betonie obok przędzarek. Zarabiały po pół kilograma gliniastego chleba, dzięki któremu mogły żyć, pracować i marzyć. Marzyć o jedzeniu. „Żeby pajok był większy”. „Żeby choć raz najeść się chleba do syta”.

Drobna Celinka nie sięgała do nitek nawijających się na szpule. Próbowano umieścić ją na ławie ustawionej obok krosien, ale bez powodzenia. Nie dorosła do warsztatu. W piątce zbyt małych sierot wyekspediowano Celinkę w czerwcu 1944 do przytułku w Taszkiencie. W placówce przebywały rosyjskie dzieci wyłapane z ulic i parków, miejskie włóczęgi. Swoją agresywną formę zachowania narzuciły malutkiej polskiej grupce. Pogardliwie rzucane „Palaczki” i wyzwiska towarzyszyły sierotom każdego dnia. W dyskryminacji pomagał personel domu dziecka.

– Tiebia pop chrestił? – pytał wychowawca.

– Da, chrestił.

– Tak ty chreszczena.

– Chreszczena, chreszczena – podchwytywał dziecięcy chór i wrzaskiem nadawał temu obraźliwe znaczenie. W dzikim tańcu, wytykając skażone chrztem dziecko, manifestował, często bezwiednie, swoją wyższość wyznawców naukowego, ateistycznego światopoglądu.

– Ty wierisz w Boha? – pytała kucharka.

– Da, wieriu.

– Pust’ Boh dast tiebia pakuszat!

W obawie, by nocą nie doszło w sypialniach do bójek, polskie sieroty układano do snu w oddzielnej sali, w dużej świetlicy. Po zgaszeniu świateł zaczynały się godziny duchów. Coś łomotało w szafach i piszczało obok pustych wiader. Nieczyste siły zrzucały ze stołów różne przedmioty. Głośne i tajemnicze duchy wyczyniały diabelskie harce. Nie pozwalały zasnąć. Dzieci zbijały się w gromadkę, czując się bezpieczniej w skupieniu. Przestraszone i umęczone, zasypiały w towarzystwie grasujących po świetlicy szczurów.

Grudniowego popołudnia do sierocińca zawitało dwoje ludzi.

– Dzień dobry, dzieci – zagadnął po polsku mężczyzna. – Jak się czujecie?

– Bardzo dobrze – odpowiedziały chórem. Nieznajomy natychmiast zdobył ich sympatię i zaufanie, bo mówił po polsku.

– Będziecie czuły się jeszcze lepiej. Zabierzemy was do polskiego sierocińca.

Rozmówca przyjechał do Taszkientu z Heleną Wierzgacz, organizatorką polskiego domu dziecka. Mężczyzna był jednym z emisariuszy, którzy w miastach i osadach wyszukiwali polskie dzieci. Związek Patriotów Polskich otrzymał od władz sowieckich zezwolenie na organizację sierocińców. Umieszczano w nich sieroty i półsieroty, opuszczone i błąkające się samotnie. Niektóre nie znały imion rodziców i miejsca pochodzenia. Sprowadzano je z radzieckich placówek opiekuńczych pod jeden polski dach na obcej ziemi.

Celinka w grudniu 1944 roku znalazła się w Mojun Kum. Trafiła do raju, w którym karmiono trzy razy dziennie, wypiekano chleb, najsłabsze dzieci dostawały nieco mleka. Ale w mojunkumskim raju pokarm reglamentowano, zabraniano nim handlować. Przydzielony chleb należało zjeść w stołówce. Surowe prawa pozostawały martwą literą pomimo różnych form kontroli. Głód rodził śmiałe pomysły w głowach dzieci. W ogródku przy sierocińcu hodowano różne warzywa, które urozmaicały stołówkowy jadłospis. Szczególnym powodzeniem wśród wychowanków cieszyły się arbuzy i dynie. Na samą myśl o ich słodkim, delikatnym wnętrzu ciekła ślinka. By zapobiec zagadkowym znikaniom przysmaków, każdy melon otrzymywał numer wycięty w miękkiej skórce. Ponieważ numerowane owoce ginęły równie tajemniczo, jak i nienumerowane, zorganizowano warty czuwające dniem i nocą. W dzień wartowali młodsi, nocą starsi wychowankowie. Podczas zmian warty przeprowadzano remanent arbuzów. Jeżeli bilans się nie zgadzał, do akcji wkraczał pracownik administracyjny, który wszczynał śledztwo celem wykrycia głodomora trawiącego zakazany owoc. Nawet tak doskonały nadzór nie zabezpieczał plonów. Chociaż wszystko wskazywało na zaangażowanie sił nadprzyrodzonych w dematerializację melonów, wart nie zlikwidowano.

Celinka zaczęła chodzić do polskiej szkoły. Pan Ozjasz Wagner uczył matematyki, a języka polskiego Jadwiga Marchel. Od niej płynęło najwięcej uczucia i wiedzy. Mieszały się polskie i rosyjskie wyrazy.

– Proszę pani, izwinitie. Kak skazat’ po polsku „mienia lico garit”, a jak po polsku „radnoj jazyk”?

.Pani Jadzia, na pozór surowa i wymagająca, emanowała dobrocią. Kleiły się do niej dzieci jak muchy do miodu. Zdradzały swoje sekrety, grzeszki i przestępstwa. Pani Jadzia rozpieszczała i leczyła dusze. Uczyła pacierza, mówiła o Bogu. Stała się matką czeredy oberwańców, którzy ucząc się życia, musieli ukrywać przed dorosłymi swoje myśli i przekonania.

– A jak zabraniają modlić się, a jak krzyczą?

– To módl się tak, by nikt tego nie widział. Pan Bóg usłyszy głos ufającego serca. On widzi wszystko, wszystko rozumie.

Celinkę, zagubioną na kazachskiej ziemi, odnalazł list stryjka Władysława. Kartka papieru, złożona w trójkąt, który spełniał funkcję koperty, przewędrowała tysiące kilometrów, zanim dotarła do rąk adresatki. Nadawca pisał do żony do kołchozu, z którego wyruszył na front. Był przekonany, że tam przebywają obie rodziny. W Krasnej Zorii nikt nie znał adresów dzieci rozrzuconych po sierocińcach Ałma Aty i Taszkientu. List dotarł do Celinki na przekór złym czasom, które równie bezwzględnie traktowały ludzi, jak i skrawki papieru zawierające słowa nadziei, ładunki uczuć lub ostatnie pożegnania. Przesyłki myliły pogmatwane drogi tułaczy, często ginęły w szponach wojennej cenzury. List Władysława dotarł do Mojun Kum.

Niezastąpiona pani Jadwiga zredagowała odpowiedź. Celinka przepisała ją, jak mogła najładniej, na kartce wydartej z zeszytu. Pisała o śmierci mamy i cioci Anieli, o śmierci Edzia, o tym, że żyje Helenka i Paulinka, i Miecio, i że jest im teraz dobrze, bo mają co jeść, i prosiła …wracajcie … wracajcie…

Kolejny list nadszedł niespodziewanie szybko. Nieznany żołnierz pisał:

Celinko!
W pierwszych słowach swego listu donoszę, że była wielka bitwa. A potem znosiliśmy ciała zabitych. W kieszeni na piersiach Władysława Kutka znalazłem twój list. Władysław zginął niedaleko Deutch Krone i tutaj pochowaliśmy go we wspólnym grobie z innymi.

Krótka wiadomość wycisnęła łzy z oczu, pogłębiła samotność. Pani Jadwiga wysłuchała bolesnych zwierzeń. Tylko ona potrafiła uspokoić boleśnie rozdygotane serce sieroty.

Natomiast z poranionymi rękoma, otartymi nogami, ropiejącymi „balaczkami” dziewczynki biegały do „miedsiestry”, pani Czesi Judkiewicz. Sierociniec uczył i leczył, zasklepiał wojenne rany dziecięcych ciał i dusz.

Bywało różnie. Zawsze głodny Bolek Dziedzic w czasie kolacji pokazał Celince pod stołem czerwoną obsadkę. Uczniowie mocowali stalówki na patykach. Pióro przywiązane nitką często chwiało się, spadały wówczas kleksy.

– Prawdziwa?

– Najprawdziwsza.

– Skąd masz?

– Znalazłem.

– Sprzedasz?

– Hmm. Za pajok z kolacji.

– Dobrze.

„Pogłoduję tylko jedną noc – myślała Celinka – ale będę miała prawdziwą obsadkę”.

Udawała, że je. Żuła powietrze. Pajok schowała pod bluzkę. Machinacje jednak nie uszły uwadze dyżurnego. Przy wychodzeniu ze stołówki u Celinki znaleziono pajok. Musiała wrócić i zjeść chleb w jadalni. Siedziała samotnie przy stole i za złamanie zasad regulaminu czekała na orzeczenie sądu koleżeńskiego, który ferował doraźne, dokuczliwe wyroki. W tej chwili obsadka stała się nieważna. Wstyd, smutek i gniew dławiły za gardło. Dała się złapać jak smarkaty pętak … niedotiopa… rastiapa… Najbliższa sercu Zosia Dudyńska, która musiała podsłuchiwać, przybiegła pierwsza.

– Nie ukarzą! Darowali, bo to pierwszy raz.

Darowali. Czy to pociecha? Och! Rastiapa, rastiapa!

Sierociniec pulsował życiem. Utworzono zespół artystyczny, który tańczył i śpiewał. Celinka występowała w chórze. Uświetniali imprezy w powiatowym Czuł. Nauka i śpiew, serdeczność i koleżeństwo zacierały obraz głodnych, znaczonych śmiercią dni, przywracały radość i siły.

W pierwszych dniach kwietnia 1946 roku opuścili gościnny Mojun Kum. Wyjechali do Polski, do ziemi obiecanej. Transport nr 23 urzędowo liczył 19 osób personelu i 58 wychowanków. W rzeczywistości pod osłoną sierot przedostało się do kraju nieco więcej osób. Część pensjonariuszy pozostała w Kazachstanie. Były to półsieroty. Matki, nie mogąc wyżywić dzieci, oddawały je do sierocińca, ale gdy placówkę likwidowano, zabrały je do swych lepianek.

Podróż do nieznanego kraju, osnutego mgłą rodzicielskich wspomnień, stanowiła radosną przygodę. Do towarowych wagonów, którymi wracali do Polski reemigranci, doczepiono dwa osobowe pulmany. Wygody dzieci zawdzięczały Michałowi Warszawskiemu, dyrektorowi ochronki. Szybko zadomowiły się w pociągu, poznały jego schowki i tajemnice. Rzadko które siedziało spokojnie dłużej niż pół godziny. Tyle spraw zajmowało ich małe główki, tyle było do powiedzenia, wyszeptania, wyśmiania, że czterdzieści dni podróży minęło jak z bicza strzelił.

Minęli Aktiubińsk i zbliżali się do Uralska, gdy wszędobylska i wszystko słysząca Zuzia przyniosła wiadomość:

– Za nami jediet pojezd z Ałma-Aty.

– W Ałma-Acie ja imieju siestru.

– Może ona toże jediet. Teraz wszyscy jadą.

Po dwóch dniach stali na bocznicy, na małej stacji, wśród pól, gdy za nimi zatrzymał się bardzo długi pociąg.

– Chodź, poszukamy twojej siostry.

– Czy ty wiesz co mówisz. Tam z pięćdziesiąt pełnych ludzi wagonów. Będziesz chodziła i grzeczniutko pytała: Czy jedzie z wami Helenka Kutek z Bełzłowa?

– Ale ty durna, durna. Chodźcie, pokażę, jak się szuka. Jeżeli nie znajdziemy, to przynajmniej pobiegamy.

Pognała na czele czeredy najgłośniejszych krzykaczy. Biegli wzdłuż pociągu.

„Helenka! Helenka! He-len-ka Ku-tek!” – darli się jak opętani.

Ludzie zaintrygowani wrzeszczącą gromadą wyglądali z pociągu. W drzwiach dziewiątego wagonu ukazała się dziewczynka w granatowym bereciku.

– Celinka!

– Helenka!

Padły sobie w ramiona. Cieszyły się sobą, życiem. Najradośniejszy moment podróży. Nie musiały opowiadać, co się z nimi działo. Żyły, jechały do Polski. Mogły skakać i śmiać się.

– Skąd masz taki beret?

– Podoba ci się? Prawda, że ładny?

Włożyła na głowę Celinki granatowy berecik, z białą szybującą mewą.

– Masz na pamiątkę. Tobie w nim również do twarzy.

Nie mogły przesiąść się do jednego wagonu. Na granicy czekała kontrola dokumentów. Każda zmiana mogła zakończyć się tragicznym zatrzymaniem. Pojechały swoimi pociągami.

Celinka nie zdejmowała beretu z głowy. Z dumą prezentowała eleganckie nakrycie, wzbudzające zazdrość koleżanek.

– Daj przymierzyć – prosiła Zuzia.

Wspaniałomyślnie włożyła na głowę przyjaciółki bezcenny berecik. Wyglądała ślicznie. Granat pasował do jej złotych kędziorów. Później przymierzała Marysia, Zosia

i inne. Każda chciała przez chwilę poczuć się księżniczką, uhonorowaną nakryciem, o jakim nawet nie śniły na kazachskiej ziemi. Aż stało się nieszczęście. Wiatr zerwał z czyjejś głowy przedmiot dziewczęcych marzeń i porwał w górę. Pociąg oddalał się od szybującego bereciku, pożądania wszystkich dziewcząt z sierocińca. Oczy zaszkliły się łzami. Cicha skarga z łkaniem popłynęła do pani Jadzi.

– Proszę pani, ona zgubiła mój berecik, proszę pani…

Pani Jadzia przytuliła mocno główkę.

– Cicho, droga. Rozumiem. Taki twój los. Zajedziesz do Polski bez pięknego stroju. Szczęście łatwo zgubić. Ucieka mimo naszej woli. Było i nie ma. Nie rozpaczaj. Jeszcze piękniejsze kapelusiki włożysz na głowę. Twój zaczarowany berecik popłynął w dal. Znajdzie go biedniejsza od ciebie, głodna, rosyjska dziewczynka. Podaruj go nieznajomej. Ty będziesz miała siostrę, ona wasz kapelusik z białą mewą.

*

Dziewiętnastego maja 1946 roku taszkencki pociąg zatrzymał się na warszawskim dworcu wśród ruin stolicy. Rozpoczęły się pożegnania. Po raz ostatni ściskały panią Jadzię. Gdy pociąg stanął na bocznicy, pani Jadzia zawiadomiła rodzinę, która przywiozła ze sobą chleb. Opiekunka sierot siadła w gromadzie dzieci, pokroiła bochenki, posmarowała masłem i każdemu wręczyła kromkę polskiego chleba, komunię wygnańców. Uściskała i ucałowała każde dziecko, grzeczne i łobuzowate, miłe i nieznośne. Wszystkie należały do niej.

Z Warszawy transport skierowano na dwutygodniową kwarantannę do Gostynina, a następnie do Domu Dziecka w Kwidzyniu. Placówka mieściła się przy ul. Kochanowskiego 5. Z sierotami pojechał do Kwidzynia dyrektor Michał Warszawski, wychowawczynie: Czesława Ponty i Helena Stankiewicz; Rozalia i Eugenia Semenowicz, matka z córką, pełniące funkcje kucharki i pomocy kuchennej, praczka Janina Śliwa oraz pracownik techniczny Witold Liwiak.

Dzieci znalazły się w innym, nieznanym sobie świecie. Po raz pierwszy w życiu zetknęły się bezpośrednio ze światłem elektrycznym. Przyzwyczajone do „kaptiłki”, którą zapalano zapałką i zdmuchiwano, były urzeczone blaskiem szklanej kuli. Ulubioną zabawą stało się zapalanie i gaszenie żarówki jednym pstryknięciem kontaktu. Woda płynęła z kranu. Do ubikacji nie trzeba biec w podwórze. Świat był piękny – ale nadal sierocy. Żadna cywilizacyjna innowacja nie zastąpi uczucia i rodzinnej miłości.

Do Kwidzynia przyjeżdżali bliżsi i dalsi krewni po dzieci ocalałe z wojennej pożogi. Jasię Buczek zabrano do Krakowa, Jasia Jakubowskiego i jego siostrę Olgę – do Bydgoszczy, gdzie przebywał ojciec. Marysię, Adolfa i Zygmusia Świderskich odnalazła matka Józefa, mieszkająca we wsi Zagrody koło Puław. Któregoś dnia w sierocińcu zjawił się elegancko ubrany jegomość z pudłem czekolad. Zabrał Bajłę i Binę Cieszanowicz oraz Esterę Lenysel. Każda z sierot otrzymała od jegomościa czekoladę. Żydowskie koleżanki odjechały do zamożnej krainy. Halinkę Legucką, Tadzia Milanowskiego i Stasia Knetta wysłano do warszawskiego szpitala na Kawęczyńskiej, na kurację dermatologiczną.

Ubywało przyjaciół. W sercu Celinki utwierdzało się przekonanie, że wszyscy odnajdą bliskich, a ona zostanie samotna. Najbliżsi odeszli. Nocami przeżywała pogrzeb matki. Stara kufajka wrosła w świadomość. Niezniszczalny obraz z Krasnoj Zorii. Pożegnała ojca, który kojarzył się ze śmiercią na rozległym, zaśnieżonym polu. Pod którym kurhanem spoczął? Gdzie go szukać? Kiedy przyjeżdżali ludzie i pytali o bliskie im dzieci, uciekała do sypialni na drugim piętrze, przyciskała twarz do poduszki i cicho płakała, by nikt nie usłyszał, by nikt nie żartował z jej bólu i samotności.

Zakwitły lipy. Odurzająca woń miododajnych kwiatów napełniała ulice, wlewała się do pokoi. Po śniadaniu Celinka poszła do sypialni. Grzebała się w swoich rzeczach, gdy na korytarzu zaczęła wydzierać się Zosia.

– Ktoś przyjechał! Celinka, Celinka…

Przyjechał, no to co. Przecież nie do niej. Ale dlaczego Zosia wykrzykuje jej imię? Zosia Pudło, kuzynka, pochodziła z tej samej wioski, z Bełzłowa. Matka jej zmarła wcześniej, w 1942, a ojciec znalazł się u Andersa. A może… Wyjrzała oknem. Przed budynkiem stał żołnierz. Coś krzyknęła… Sfrunęła z drugiego piętra wprost w ramiona ojca.

– Tatuńku! Tatuńku! Och, tatuńku!

Przywarli do siebie i płakali, płakali, płakali… Ból i radość spływały po twarzach. Gdy minął szok, gdy uspokoiły się serca i unormowały oddechy zaczęli wyrzucać z siebie bezładne myśli.

– Gdzie mama?

– Zmarła.

– Gdzie Helenka?

– Nie wiem. Ale gdzieś w Polsce.

Kiedy? Jak? Kto? Gdzie? Bolesne odpowiedzi. Celinka nie wyobrażała sobie, że może tak kochać. Miłość zrodziła się z tęsknoty, niedoli, głodu i poniewierki. Radość rozsadzała drobne ciało, wylewała się łzami.

Po kilku godzinach spędzonych na ławce pod drzewem ojciec zaczął snuć plany na przyszłość.

– Celinko, ja nie mam domu. Jedyny mój majątek to łyżka za cholewą. Zostań jeszcze w domu dziecka. Tu tak pięknie i miło.
– Nie, tatuńku, nie, nie! Gdzie ty, tam i ja! – Bała się rozłąki bardziej niż taszkienckich

złych duchów.

– Przygotuję dom, w którym zamieszkamy. Wiem, gdzie jesteś…

– Gdzie ty, tam i ja!

– Będziemy do siebie pisali, nie zgubimy się. Wojna minęła…

– Nie, nie! Gdzie ty, tam i ja!

Wczepiła w niego palce tak silnie, jak zaciskała je na szyi suslika. Nie mógł mówić o swoich planach, o rozstaniu. W miarę tłumaczenia racji opór w dziecku narastał, zlewał się w jednym słowie – razem! Razem!

Wyjechali razem z Kwidzynia do cioci Kasi, siostry ojca, która mieszkała w Jaworsku, wsi położonej na zachód od Dunajca w powiecie brzeskim. Los nie sprzyjał pozostałym członkom rodziny. Dramat ich życia jako pierwszy poznał Władysław Kutek, który z bratem Józefem dzielił żołnierską niedolę, wspólnie przemierzając wojenne szlaki w szeregach 1 Armii Wojska Polskiego. Latem 1944 roku 2 Dywizję przegrupowano z rejonu Żytomierz-Berdyczów na Wołyń. Władysław znalazł się kilkadziesiąt kilometrów od domu. Pojechał do Bełzłowa i szybko wrócił, przywożąc bratu hiobowe wieści. Ukraińcy wymordowali rodzinę ich siostry. Zwłoki Marii i Dymitra Prusów oraz dziewięcioletniego Mietka zakopali w ogrodzie pod krzakiem bzu. Jedenastoletni Julek Prus uciekł z domu, ale nie uchronił się od śmierci. Bandyci z UPA dopadli go po kilku dniach niedaleko rodzinnego domu. Zatłukli chłopca w polu kijami jak zająca. Kuzynkę Kutków, Julię, ukraińscy bojownicy przecięli piłą, a zwłoki spalili, puszczając z dymem zagrodę. Nienawiść zbierała krwawe żniwo wśród bezbronnych ludzi. Czym dzieci Kutków lub Prusów zasłużyły na śmierć? Czy patriotyzm należy karmić krwią niewinnych ludzi?

Władysław Kutek nie doczekał końca wojny. Zginął w pierwszych dniach lutego 1945 roku w czasie zdobywania Wału Pomorskiego. Spoczął w żołnierskim grobie pod Wałczem. Z siedemnastoosobowej gromadki, jaką tworzyły rodziny Józefa, Władysława i Marii przeżyło pięcioro. Na mogiłach ofiar nienawiści nikt nie złoży kwiatów, nie zapali świecy. Męczennicy żyją tylko w naszej pamięci.

Odnalezienie Celinki odmieniło Józefa, tchnęło w skołataną duszę wojaka dawkę energii. W czasie trzyletniej frontowej poniewierki stracił nadzieję na odnalezienie najbliższych. Był przekonany, że nie przeżyją katorżniczej zsyłki. Zobojętniał na niebezpieczeństwa. Strzelał, kopał okopy, rzucał granaty, robił to, co powinien wykonywać żołnierz. Do niego również strzelano, rzucano granaty i bomby. Brat zginął, on przeżył. W maju 1945 w Moskwie, Londynie, Paryżu wciągano na maszty triumfalne sztandary, fetowano zwycięstwo. Józefa nadal karmiono obrazami śmierci. Po zakończeniu walk pracował przy porządkowaniu obozu Auschwitz. Poznał radzieckie łagry i niemiecki obóz koncentracyjny.

Minął samotny rok. Czas podkopywał wiarę w szansę odszukania żony i córek. Celinka wskrzesiła nadzieję. Rozpoczął wędrówkę po sierocińcach i PUR-ach. Helenkę i dzieci Władysława – Miecia i Paulinkę odnalazł w Szczecinie. Nie miał dokąd ich zabrać. Namówił, by pozostały w domu dziecka. W powiecie namysłowskim we wsi Igłowice dostał kawałek ziemi i dziurawy dom trafiony bombą. Zaczął łatać dach, przez który zaglądało słońce, a deszcze moczyły podłogę. Dzieci nie czekały na dokończenie pracy. Przygnały ze Szczecina razem ze swoimi kłopotami i dziecięcą radością. Razem mokli, marzyli i klecili dom.

Józef Kutek walczył na trzech wojnach, wybudował trzy domy i pochował trzech synów w zimnej tajdze. Zbyt szybko zużył siły. Zmarł 28 maja 1958 roku.

Celinka urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Wróciła do kraju, spotkała ojca. W Namysłowie ukończyła technikum rachunkowości rolnej i dostała pracę w Centrali Nasiennej w Sieradzu. W tym miasteczku przeżyła pół wieku. Nie straszono jej bezrobociem, pracowała, miała chleb. Wspólnie z mężem wybudowali przytulny, ozdobiony kwiatami domek, wychowali dwoje dzieci. Córka Helenki też zamieszkała w Sieradzu. Wnuczęta obu sióstr biegają ulicami nadwarciańskiego miasteczka.

Celinka poznała smak chleba, chleba z Permagorii, z Taszkientu i chleba podanego ręką Jadwigi Marchel – chleba z masłem. Marzy o tym, by na grobie swojej wychowawczyni położyć wiązankę kwiatów. Dar serca.

 

≈≈≈≈≈≈≈

Udostępnij to: